Pociągiem z Polski do Chin przez Rosję i Mongolię
artykuł czytany
10044
razy
Wracając do domu Dasza bierze nas na jeszcze jeden mały bazarek. Spożywczy. Warunki jak w średniowieczu, jak u nas za komuny, bańki na mleko, mięso luzem i w niezbyt higienicznych warunkach, tłum ludzi. Dasza coś próbuje w jakiejś miseczce. W jednej, potem w drugiej, w trzeciej. Po chwili okazuje się, że kupuje kumys - przefermentowane mleko kobyle lub wielbłądzie, tradycyjny mongolski napój alkoholowy. Już w pociągu wspominaliśmy mu o tym, że musimy tego spróbować. Wówczas odpowiedział, że w maju będą z tym kłopoty, gdyż kobyle mleko jest dopiero od czerwca. Teraz jednak dopiął swego, kupił to, co chcieliśmy. I do tego dwulitrową butlę bimbru. Dla wzmocnienia, jak powiedział. Toć on nas zapije na śmieć. A mówią, że to Polacy tak dużo piją. Ano zobaczymy. Andrzej nie oparł się również chęci zrobienia i zjedzenia czegoś, co lubi. Kupił świeżą koninę na prawdziwego tatara. Dziewczyny będą miały robotę. Szykuje się dzisiaj uczta mongolska. Fantastycznie.
Po drodze do domu wstępujemy jeszcze do innego kolegi Daszy, który prowadzi stolarnię, produkuje meble. Oczywiście przedstawia nas swoim znajomym, wypijamy po szklance kumysu. Czas leci powoli, tu przecież jak wspominałem, nikt nigdy się nie spieszy. W końcu jednak docieramy do domu. Pogoda nieciekawa, jest chłodno i nieprzyjemnie. A do tego po południu pada. Oberwanie chmury. Ulice i podwórka pozalewane, woda stoi wszędzie, nie ma gdzie spływać. Kanalizacja w tym mieście to również jego słaby punkt. W tych warunkach siedzimy w domu delektując się kuchnią mongolską. Kupiliśmy na bazarze jakieś miejscowe sałatki, dosyć ostre, ale smaczne. Ilona jednak nie chce ich nawet spróbować. Dlaczego pytamy? Bo ich nie zna. Chyba kłopoty z jedzeniem Ilony dopiero się zaczną? Tatar Andrzeja jest pyszny, dobrze doprawiony. Nigdy nie jadłem koniny, ale ta jest naprawdę dobra. Ilona oczywiście nawet nie próbuje. A kumys? Napój podobny do naszego zsiadłego mleka, ale jakiś rzadszy, bledszy. I niezbyt czuć ten alkohol. Jest słaby, ma może z 8 - 10 procent. Teraz wiemy, po co Daszka wziął bimber. Ale i on coś jakiś niezbyt "twardy", procentów ma chyba niewiele więcej jak ten kumys. Mimo najszczerszych chęci tego dnia nie udało nam się upić. Może to i dobrze?
Po godzinie przychodzi nas odwiedzić Hurne, właściciel mieszkania. Próbuje kumysu i Andrzeja tatara. Chwali wszystko. Pod wieczór idziemy wszyscy do kawiarni Karaoke. Blisko domu, fajna, miła atmosfera. Zresztą takich knajpek i kawiarenek jest w stolicy Mongolii mnóstwo. Kraj biedny, ludzie raczej niezamożni, a tego typu lokale tu rozkwitają. Dlaczego u nas jest inaczej? Robią to chyba podatki. Państwo nasze chce kosztem obywateli zbytnio się bogacić, obywatele nie chcą za darmo oddawać państwu swoich pieniędzy. Tu jest inaczej, tu wszystko wszystkim się opłaca. W "naszej" kawiarni można w spokoju posiedzieć, pogadać, nie ma tłoku, chociaż na nas wszyscy patrzą, rzucamy się w oczy jako inni. Ale jest miło i przytulnie. Ktoś z gości śpiewa ładnym głosem kilka piosenek, ktoś tańczy, Ilona nie przepuści takiej okazji, muszę i ja pokazać się na parkiecie. Tekst piosenek leci na ekranie, muzyka z głośników, piosenki są typowo mongolskie, ale przyjemne, dadzą się słuchać, można przy nich i tańczyć, śpiewacy zaś mają dosyć ładny głos. Ela ma powodzenie, miejscowa dziewczyna stawia jej drinka, zaprasza do swojego stolika. Czyżby Ela jej się spodobała? Dobrze, że jest w naszym towarzystwie, chwilę z nią pogadała, wróciła do nas. A na dziewczynę czekał już miejscowy amant i jak zauważyliśmy był mocno zazdrosny o Elę. Ludzie mają problemy ze sobą nie tylko u nas. Swoich sił próbuje w śpiewie również Dasza. On ładnie śpiewa, przekonaliśmy się już o tym w pociągu, gdy śpiewał nam piękne, smętne, mongolskie pieśni. Tutaj jednak jest chyba trochę zestresowany, ale po pierwszej, może niezbyt udanej próbie, następne wychodzą super. Ceny w lokalu są przystępne dla nas, ale dla miejscowych chyba nie są najniższe. Piwo kosztuje tu 1200 tugrików, w sklepie 900 - 1000.
We wtorek od rana Dasza zabiera nas na zwiedzanie. Trochę chodzimy po mieście, po sklepach oglądając i porównując ceny. Jest tu taniej jak u nas, ale nie robimy większych zakupów mając nadzieję, że w Chinach będzie jeszcze taniej. Główny punkt dzisiejszego dnia to zwiedzanie świątyni buddyjskiej, które to również zafundował nam Dasza (nie chodzi o pieniądze, chodzi o turystykę). Piękny zespół tych budowli znajduje się niezbyt daleko naszego mieszkania. Tu lamą (księdzem) był tata Daszy. Dasza jest mocno wierzący, nieraz tu przychodzi się modlić. Miejsce tego typu widziałem po raz pierwszy, nie licząc telewizji. Znajduje się tu niewielki klasztor dla mnichów ubranych w ładne, czerwono - złote szaty. Jest tu mnóstwo zabytków, a dzięki Daszy poznajemy historię tych obiektów. Tu również trzeba za wszystko płacić, mnisi muszą przecież z czegoś żyć. W głównej świątyni znajduje się 27-metrowej wysokości posąg Buddy. Masę zresztą jest tu mniejszych posążków, świec, zniczy, zapachów. Każdy coś stawia, modli się. Dużo jest blaszanych bębnów, z których każdy trzeba obrócić trzy razy wokół swojej osi, aby w życiu dobrze się działo, aby być bogatym. Andrzej obracał zaciekle wszystkie, wszędzie przystawał, modlił się. "Potrzebne mi są pieniądze" mówił. Ciekawe, czy teraz będzie już bogaty? Zobaczymy po powrocie. Kupiliśmy na pamiątkę małe kadzidełka i specjalny pachnący proszek do nich. Ale zapalimy go dopiero w domu.
Ze świątyni poszliśmy do "naszej" restauracji na tradycyjne mongolskie "bussy". Są to specjalne pierogi z mięsem baranim w środku, przysmak Mongołów. Można się nimi najeść i to za niezbyt wygórowaną cenę. A do tego piwo "Borgio", bo tylko takie tu piliśmy, jest tu najlepsze. Popularnie nazwaliśmy je borygo i tej nazwy konsekwentnie trzymaliśmy się. Kelnerki zawsze wiedziały, co zamawiamy. W Mongolii nieznane są napiwki. Gdy kilka razy próbowaliśmy zostawić kelnerce kilka tugrików - nigdy nie przyjęły, a raz zdarzyło się nawet, że kelnerka dogoniła nas na ulicy oddając resztę, którą to zostawiliśmy dla niej.
Po krótkim odpoczynku jeszcze tego samego dnia zwiedziliśmy uczelnię, gdzie Dasza pobierał nauki jako student. Potem pokazał nam Pałac Ślubów. Ładny, ładnie urządzony pałac, a wokół, jak wszędzie w Mongolii Dżingis Chan, obrazy z nim, pamiątki po nim, malowidła ścienne. W pałacu tym szczególnie w oczy rzucają się ładne, długie, wyłożone pięknym chodnikiem schody prowadzące do sali ślubów. Niestety, w czasie gdy tu byliśmy żaden ślub się nie odbywał. Szkoda.
Wieczorem Dasza wyciągnął nas niemal z łóżek do nocnego lokalu. Koniecznie chciał pokazać nam nocne życie Ułan Bator. Całkiem blisko naszego lokum jest dosyć ekskluzywny nocny lokal. Ekskluzywny w środku, bo przed wejściem do niego jest wręcz odwrotnie. Połamane schody, ciemno, błoto, kałuże, brak oświetlenia. A w środku szok - lokal na światowym poziomie. Ochroniarze w garniturach, piękne, młode kelnerki, wystrój na najwyższym poziomie. Czekał w nim już na nas pewien Szwed, który razem z nami przyjechał z Moskwy do Mongolii. w pociągu nieraz się spotykaliśmy. Fotoreporter podróżujący z żoną, służbowo. Sprzęt fotograficzny miał naprawdę wysokiej klasy. Za wstęp nic tu się nie płaci, tylko za to co się skonsumuje. Dużo nie zamawialiśmy bojąc się wielkości rachunku. Ale jednak co-nieco trzeba było wziąć. Występy zaczęły się po zerowej i trwały kilka godzin, my wyszliśmy około 2 w nocy, jeszcze przed końcem. Tańczące dziewczyny, występujący zespół chiński, którego członkowie leżeli na gwoździach a inni po nich skakali, konsumpcja szklanek itp. Gwoździem programu, jak na ogół wszędzie, był striptease. I tu zaczęły się problemy. Nikt nie zabraniał robić zdjęć podczas występów, ale w czasie stripteasu na ogół tego się nie robi. A Dasza miał aparat i musiał go wykorzystać. Dlaczego jednak podczas scen rozbieranych tego nie wiem? Podszedł do niego ochroniarz i poprosił o aparat, o film. Dasza odpowiedział, że da za chwilę, że musi wyjść. Poszedł do toalety, zdołał tylko szepnąć Andrzejowi, że powoli wychodzimy. I zniknął. I nam i ochroniarzom. Dobrze, że wcześniej został zapłacony rachunek. My po chwili wyszliśmy szukać Daszy. Ciemno, brzydko, nieprzyjemnie. Nagle z najciemniejszego miejsca dobiega głos Daszy - "Andriej, Andriej". Idziemy w tym kierunku, stoi zadowolony Daszka. "Mam - mówi, nie zabrali mi aparatu, Udało się". Weseli, roześmiani wróciliśmy do domu. Dzisiaj i Dasza nie poszedł spać do domu, został u nas. Jedna kanapa stała wszak wolna. Od rana mógł nas znowu oprowadzać po mieście.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż
»
Tybet
- Tomasz Chojnacki