Pociągiem z Polski do Chin przez Rosję i Mongolię
artykuł czytany
10055
razy
Pożegnanie na stacji to jak zawsze nic przyjemnego. Widziałem, że Ela miała nawet łzy w oczach. Ale za dwa tygodnie zobaczymy się a Daszą, tak się umawiamy. Zostaje na peronie, a my długo mu jeszcze machamy na pożegnanie. Do Chin wiezie nas pociąg mongolski, złożony z mongolskiej obsługi. Wszystko, podobnie jak w pociągu chińskim, na wysoki połysk. W naszym wagonie jest jeden konduktor i jedna konduktorka, prowadnica. Młoda, ładna, przyjemna dziewczyna. Dogadać się jest nadal trudno, podobnie jak z Chińczykami, ale jakoś sobie radzimy. Obsługa pociągu ciągle jest zajęta. Jak nie obsługują pasażerów, to robią sobie jedzenie, jak nie to, to sprzątają, wycierają kurze, odkurzają chodniki w korytarzu. Gdy brakuje zajęć - sami sobie ich szukają. Na każdym postoju otwierają drzwi wagonu, wycierają poręcze, pilnują, czy wszyscy przed odjazdem wsiedli. Nie sprawdziliśmy co by było, gdyby ktoś z nas nie wrócił na czas do pociągu. Gdy Andrzej biegał do sklepów poza stację widać było, że obsługa się denerwuje, że ciągle nas liczy i sprawdza, czy są wszyscy, czy Andrzej wrócił. Oddychali zawsze z ulgą, gdy pociąg ruszał i był w tym czasie komplet pasażerów.
A za oknami stepy i góry. Jedno, co nas mocno dziwi patrząc przez okno to to, jak jest wytyczona trasa tej kolei. Ciągłe łuki, ciągłe zakręty, niejednokrotnie więcej jak o 180 stopni. Kto to tak budował i dlaczego? Jedynym wytłumaczeniem, jak nam się wydaje, może być różnica wzniesień, bo teren widać, że jest mocno górzysty. Pomijając jednak przebieg trasy widzimy, że wokół nadal stepy i stepy. Nadal tory od tych stepów cały czas odgrodzone są drutem kolczastym. Im dalej jedziemy, im bliżej Chin, tym step ten staje się bardziej ubogi, coraz mniej zieleni, trawy, drzew, coraz więcej piasku, pustyni. Tylko drut kolczasty nas nie opuszcza. Zwierzęta coraz bardziej wychudzone. Co one tu jedzą? Bo chyba nie piasek. Co jakiś czas widzimy padłe zwierzęta, wystające z ziemi żebra, latające ptaki szukające padliny. Im dalej, tym gorzej. Mijane stacje i osady leżą na pustyni. Brak dróg, coraz więcej biedy. Mniej jurt, więcej chałup, raczej biednych. W Mongolii bogactwa nie widzieliśmy. Ale widzieliśmy szczęśliwych ludzi. Tutaj widać naprawdę, że pieniądze szczęścia nie dają, że można bez nich się obejść, można bez nich żyć. Ci ludzie mają więcej od nas czasu, nie widać nigdzie pośpiechu, bieganiny, na wszystko jest czas. Tych ludzi cywilizacja jeszcze nie popsuła i miejmy nadzieję, że prędko ich nie popsuje.
Tak mija nam cały dzień. Wieczorem, około 20.00 czasu mongolskiego docieramy do granicy mongolsko - chińskiej. W Dżamyn-Ude stoimy ponad godzinę, kontrola przebiega bez zakłóceń, nikt nas specjalnie nie niepokoi, widać, że jesteśmy turystami. Nie sprawdzają się informacje przeczytane w internecie, że Mongołowie domagają się datków, że kto nie zapłaci, ma spore kłopoty. Mongołowie na granicy, (podobnie jest w innych, mijanych przez nas miastach granicznych) są ładnie umundurowani, są grzeczni i mili, widać, że mają europejskie podejście do pasażerów, chociaż jesteśmy od Europy dosyć daleko. Jedyne utrudnienie, odnosi się to do wszystkich przekraczanych przez nas granic, to deklaracje. Wypełniać ich trzeba na każdej granicy po kilka. Celnicy nawet nie zawsze mają czas, aby nimi się zająć. Na ogół nikt ich nie zabiera, są stemplowane i oddawane. Andrzej zapytał którejś celniczki, co z nimi robić? "Do kosza" odpowiedziała. Przynajmniej była szczera. Doszło do tego, że na jednej z granic nie zdążyliśmy jeszcze wypełnić deklaracji, a już je zbierali. Podstemplowano nam je nie wypełnione i oddano. Od razu do kosza - tak właśnie zrobiliśmy. Ale każdy ma swoje obowiązki, które musi wykonywać w pracy. Celnicy mają na głowie deklaracje. A że nikt ich nie potrzebuje to już inna sprawa. Kosz rozwiązuje tę niedogodność.
Po odprawie mongolskiej mijamy granicę chińską i wjeżdżamy do tego kraju. Erlain to miejscowość graniczna, tutaj przechodzimy kontrolę chińską. Tak jak wszędzie czas mija powoli, celnicy mają czas. Po odprawie jedziemy na halę, gdzie znowu wymieniane są wózki w wagonach na mniejszy rozstaw osi. Powtarza się procedura z Brześcia. Wagony do góry, zmiana wózków, wagony na dół, odjazd na stację. Tutaj też można wyjść z wagonu i obserwować pracę mechaników. Po wymianie jeszcze postój w Erlanie, dosiadają się nowi pasażerowie do naszego wagonu. Wszystkie miejsca zostają zajęte, jadą z nami i Chińczycy i Mongołowie. Widać, że pociągi tu często nie kursują. Andrzej, chociaż to noc, idzie na stację na zakupy i zorientować się w cenach. Nie są wysokie, są niższe niż w Rosji. To dobrze, może nie zbankrutujemy w czasie tego wyjazdu. Przynosi świeże piwo, jakieś bułki i mandarynki w syropie. Za grosze. Próbujemy tych specjałów i idziemy spać.
Budząc się rano widzę, że krajobraz, któryś raz z rzędu w tej podróży zmienił się diametralnie. Nie ma pustyni, nie ma nieużytków. Jest trawa, są drzewa, są wioski. Inne niż w Mongolii. Większość mijanych w Chinach osad jest biednych, bardzo biednych. Biedę widać tu na każdym kroku. Domki gliniane, stykające się jeden z drugim, ogrodzone również glinianym lub ceglanym płotem. Widać, że ich mieszkańcom się nie przelewa. Ale anteny satelitarne co jakiś czas nam migają. Zresztą cóż to dzisiaj znaczy telewizja? Jest to taki sam środek informacyjny jak gazeta czy radio. Nic nadzwyczajnego, nic nadzwyczaj drogiego. Każdy kawałek ziemi widać, że jest wykorzystany, uprawiany. Tego nie widzieliśmy ani w Rosji, ani w Mongolii. Co jakiś czas migają nam pola ryżowe. Są nawodnione, woda nie jest tu towarem deficytowym. Widziałem z okien pociągu chłopów orzących wołami. Jak u nas w XIX wieku. Czyżby tu zacofanie było aż tak wielkie? Nie chce nam się w to wierzyć, ale w biedę wierzymy, bo widać ją gołym okiem.
Przy każdej chińskiej osadzie, przy każdej wiosce wzdłuż torów walają się góry śmieci. Z odpadami chyba nic tu się nie robi, a mieszkańcy wsi zdani są wyłącznie na siebie w ich zagospodarowaniu. Najłatwiej je wywieść koło torów, nie rzucają się w oczy, przynajmniej z wioski. A że widać je z pociągu, że szpecą okolicę, tym niewielu się przejmuje. W tym względzie Chińczyków czeka jeszcze sporo pracy.
Mongolski pociąg, a takim przecież jechaliśmy z Ułan Bator do Pekinu, ma w swoim rozkładzie jazdy postój na niewielkiej stacji Chjancziakounan, skąd rozciąga się przepiękny widok na chiński mur. Pociąg specjalnie jedzie do tej stacji, aby pasażerowie zobaczyli ten cud ludzkiej techniki, aby mogli zrobić sobie tu zdjęcia. Potem jedziemy w drugą stronę, wracając na swoją linię do Pekinu. Niestety, gdy tu byliśmy, pogoda była fatalna, deszcz i niski poziom deszczowych chmur sprawiły, że zdjęcia nie wyszły dobre, ale zobaczyliśmy po raz pierwszy chiński mur. Mamy nadzieję być jeszcze na nim, więc zbytnio pogodą się nie przejęliśmy.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż
»
Tybet
- Tomasz Chojnacki