Wyprawa samochodem na Krym
artykuł czytany
15524
razy
ODESSA
Odessa najpierw powitała nas ponurymi przedmieściami - gigantycznymi blokowiskami, (których prawdziwy urok mieliśmy ujrzeć dopiero rano) oraz cudownym, starym centrum w carskim stylu. Poza tym wybitnie nas zaskoczyła ilość luksusowych samochodów na ulicach - nic poniżej mercedesa i lexusa. Judas z Łukaszem udali się na poszukiwanie pani Baczyńskiej, która umówiła się z nami gdzieś na Starówce. A my z Gośką bacznie przyglądałyśmy się temu, co dzieje się za szybami naszego wozu - szczupłe panienki w kiczowatych, ale na pewno bardo drogich strojach paradowały poprzytulane do swych dwumetrowych gachów, wykarmionych sterydami i bimbrem. Panowie okuci w złote łańcuchy i roleksy wielkości mojej głowy to wsiadali, to wysiadali ze swoich limuzyn. Dotarło do nas, że to w Odessie, nad Morzem Czarnym, bawi się cała nowobogacka Rosja. Nie wyglądali zbyt przyjaźnie, więc unikałyśmy z Gośką kontaktu wzrokowego z nimi. Polska rejestracja na pewno nam nie sprzyjała. Po jakimś czasie powrócił Judas z Łukaszem oraz pani Baczyńska.. Spodziewaliśmy się zatem przyjemnej osoby, mówiącej po polsku itd. Naszym oczom ukazał się postać co najmniej jakby z dzielnicy Czerwonych Latarni - ubrana w ciasną mini, buty na koturnach, jakąś kusą bluzeczkę. Do tego kompletnie pijana. Zaczęło się robić zabawnie, a że tak czy siak młoda dama była naszą jedyną deską ratunku w tym mafijnym mieście- nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy przynajmniej spróbować się z nią dogadać. Wsiadła do samochodu i poinformowała nas, że nie wie, jak wyjechać z centrum do domu, bo ją zawsze do pracy wozi brat. Ale ona ma chwilowo przerwę w pracy, bo jest ciepło i musi się poopalać. Zapaliliśmy lampę, rozłożyliśmy mapę i kręciliśmy się w kółko jakąś godzinę. Wszystko było groteskowe - my zmęczeni podróżą, pijana Rosjanka, która twierdziła, że urodziła się w Odessie i nie wiedziała, jak się po niej poruszać
Zrobiło się mniej śmiesznie, kiedy grubo po północy wydostaliśmy się na przedmieścia i Jana pokazała nam blok, w którym mieszka. Zaczęła coś kręcić, że jest bogata i ma dwa mieszkania w tym bloku, ale na górze nie ma elektryczności i położy nas spać w mieszkaniu swojego ojca. Nikt się nie odezwał, ale ona już waliła w drzwi na parterze krzycząc: "Papa to ja! Mnie się nie bój". Drzwi się uchyliły i z ciemności mieszkania wynurzył się poczciwy mężczyzna w samych gatkach. Został poinformowany, że jesteśmy przyjaciółmi z "Polszy" i będziemy tu spali.
Zdecydowaliśmy, że położymy się spać w jednym pokoju. Było tam ogromne, sypialniane łóżko i sporo miejsca na podłodze. Nasza gospodyni zaparzyła nam mocnej, słodkiej jak miód herbaty i rozpoczęła opowieść, żebyśmy nigdy, przenigdy nie pili niczego, czym nas częstują obcy ludzie. Często zdarza się, że dosypują oni tam środków nasennych i szast, prast delikwent jest załatwiony. W zeszłym tygodniu tak załatwiono jakąś dziewczynę na tym osiedlu - najpierw ja zgwałcono, a potem zamordowano. I w ogóle to bardzo niebezpieczne osiedle. Sączyliśmy nasz "czaj" i przez głowy galopowały nam myśli o zabarwieniu kryminalnym - pijemy herbatę u obcej baby, która nam jeszcze wciska jakieś sensacyjne kawałki. A może w tej herbacie są jakieś narkotyki? Łukasz odstawił swoją szklankę, ale reszta z nas dzielnie piła, ukradkiem obserwując wywar pod światłem. Kiedy Jana skończyła opowieści, od których ścierpła nam skóra, przypomniała sobie, że ma brata - czerwonoarmistę, który strasznie lubi polskie dziewczyny i bardzo chciałby się z nami zobaczyć, ale niestety nie może. Rano podziękowaliśmy za śniadanie. Bądź co bądź było nam jednak miło, że przenocowaliśmy gdzieś nie na dworcu. Poza tym mimo swej krępującej nas swobody Jana była sympatyczna i na pewno bardzo gościnna.
NA KRYM!
Wyruszyliśmy w dalszą drogę. Wiedzieliśmy, że jesteśmy już bliżej niż dalej upragnionego celu, więc czas zaczął płynąć żwawo. Ogromne wrażenie zrobił na nas most na Dnieprze. Zresztą sama nazwa "Dniepr" przywołała natychmiast cały stos skojarzeń z "Ogniem i mieczem". (Pamiętacie opisy progów skalnych - porohów? Dziś już ich nie ma. Zostały zatopione przez wody Zaporoskiego zbiornika retencyjnego).
Około południa przekroczyliśmy granicę autonomicznej Republiki Krymskiej i wjechaliśmy na "suchego przestwór oceanu". Po obu stronach drogi ciągnął się step - ogromne połacie suchej trawy, spalonej lipcowym słońcem. (Brak wody to przekleństwo całego półwyspu) Nawet skrawka drzewa, krzaczka. Nic.
Dotarliśmy do Symferopola, ale szybko z niego uciekliśmy. Jest to stolica Krymu, znajduje się w głębi lądu i na pewno nie jest pierwszorzędną atrakcją turystyczną. Skierowaliśmy się dalej na południe - do Bakczysaraju.
Problemów ze znalezieniem noclegu nie mieliśmy - prawie od razu trafiliśmy do prywatnej kwatery prawdziwych Tatarów (skusił nas napis po polsku "Wolne pokoje"). Sprawdziliśmy też hotel dla Rosjan, ale wykurzyła nas stamtąd wszechobecna muzyka techno, jazgot, całe stado małych dzieci i ich pokrzykujących rodziców. Wróciliśmy do Tatarów i tam pozostaliśmy. Samochód wylądował w bezpiecznym garażu, a my rozpakowaliśmy się. Cała kwatera była skromna, ale niezwykle schludna. Pokoje gościnne zostały dobudowane do domku gospodarzy. W małym ogródku rosły wszystkie potrzebne warzywa. Postawione także były dwa duże drewniane stoły z ławami. Łazieneczki były dwie, co prawda tylko z zimną, studzienną wodą, ale kto chce luksusów, to nich jedzie na Lazurowe Wybrzeże a nie na Krym.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż