Wyprawa samochodem na Krym
artykuł czytany
15524
razy
Najpiękniejsza dla mnie okazała się Fontanna Łez, znajdująca się na Dziedzińcu Fontann. W języku tatarskim jej nazwa brzmi Selsebil, co oznacza "Rajskie Źródło". Nawiązuje ona do wspomnianego w Koranie źródła, z którego napić mogą się ci, którzy zginą za wiarę. Sama fontanna jest wzruszającą pamiątką chana Krym-Gireja, który kazał ją wybudować na cześć swej zmarłej żony - Dilary Bikecz. Zarządził stworzenie fontanny, która potrafiłaby oddać ból i cierpienie, a jednocześnie wzbudzałaby zachwyt. Fontanna składa się z kilku czar wbudowanych w białą taflę marmuru. Krople wody powolutku, co kilka sekund, przelewają się z najwyższej czary do najniższej. Ma się wrażenie jakby fontanna …płakała. I jest rzeczywiście prześliczna. (Wielu poetów znalazło przy niej natchnienie - oprócz Mickiewicza, między innymi także Puszkin). Sama postać Dilary Bikecz jest również arcyciekawa, bowiem wielu badaczy historii Tatarów Krymskich dopatruje się w niej postaci Marii Potockiej, która została porwana do haremu przez oddziały turecki w XVIII w. Chan był ponoć tak oddany w swych zalotach, że biedna Potocka ulitowała się nad nim i wzruszona miłością odwzajemniła uczucie.
Cały kompleks jest ogromny i jego obejrzenie nas potwornie zmęczyło. Ja i Gośka nie dotarłyśmy tylko do meczetu, ale to ze zrozumiałych względów. Owiani orientalnym nimbem udaliśmy do tatarskiej restauracji na obiad.
Restauracja znajdowała się prawie naprzeciwko Pałacu Chanów, po drugiej stronie ulicy. Upał był niesamowity, słońce przypiekało coraz dłuższymi promieniami, na błękitnym niebie nie pojawiła się nawet jedna chmurka. Knajpa była bardzo przyjemna, do dyspozycji były normalne stoły z krzesłami oraz tatarskie pufy rozłożone wokół blatu. Oczywiście wybraliśmy tę drugą możliwość. Ściągnęliśmy buty i wygodnie rozciągnęliśmy się na wielkich poduchach. Ledwie można było oddychać z powodu gorąca. Zamówiliśmy pyszne dania, choć niestety tłusta kuchnia tatarska nie jest najlepszym sposobem na skwar. Ja miałam na talerzu pyszne czeburieki - pierożki nadziewane mieloną wołowiną z cebulą i pieprzem. (Po dwóch pierożkach ma się wrażenie, że właśnie spożyło się całego wołu.) Judas i Gośka dzielnie zmierzyli się z płowem (zwanym w Polsce pilawem), czyli ryżem z warzywami i baraniną. Aby żołądki miały szansę uporać z ogromną ilością tłuszczu, którym właśnie zostały nakarmione, zamówiliśmy herbatę z traw - najlepszą herbatę, jaką kiedykolwiek piłam. Była gorąca i jednocześnie zimna, wspaniałe studziła ciało. Można w niej było wyczuć miętę, anyżek i jakieś zioła, co do których pojęcia nie ma, czym mogły być. Wypiliśmy kilka imbryków tego naparu i nieco ożywieni wróciliśmy do naszych gospodarzy.
Słońce chyliło się ku zachodowi, Gośka zaczęła przymierać i aż dostała z wrażenie (czy też z upału) gorączki. Reszta z nas posnuła się przez chwile i postanowiła ruszyć dalej - na pobliskie wapienie. Zabraliśmy aparaty i w drogę! Owe wapienie to tzw. bakczysarajskie "sfinksy". Rzeczywiście, jeżeli przyjrzymy się tym osobliwym formom skalnym, to dostrzeżemy trzy głowy! Szliśmy ścieżką pnącą się w górę pomiędzy domkami. Okolica była biedna, wszędzie ujadały psy. Minęliśmy osiedle i zaczęliśmy wdrapywać się na skały. Widok z góry na Bakczysaraj zaparł nam dech. Za plecami mieliśmy mały sosnowy las i kanion, a przed sobą miasto jak na dłoni i widok na wzgórza tuż za nim. Przycupnęliśmy na skale i zadumaliśmy się. Słońce zachodziło krwawo i wtedy z meczetu znów dobiegł nas głos muezina. Śpiew rozlał się po całej dolinie i miało się wrażenie, że niesiony jest wiatrem po wszystkich dolinach świata.
SEWASTOPL , FIOLENT I BAŁAKŁAWA
Następnego dnia popsuła się pogoda. Ciągle było dość ciepło, ale niebo pokryło się szarymi chmurskami i w każdej chwili groziło deszczem. Postanowiliśmy wybrać się do Sewastopola, by rzucić okiem na parę okrętów floty czarnomorskiej i by w końcu zobaczyć Morze Czarne.
Po drodze do Sewastopola zahaczyliśmy jeszcze o miasteczko Inkerman. Ocalały w nim ruiny twierdzy zapomnianego gockiego państwa Teodoro. Twierdza została wzniesiona w XV w. i miała dać opór wyciągającym ręce w stronę Krymu Genueńczykom. Plan jednak nie powiódł się i Genueńczycy zdobyli bastion, przy okazji doszczętnie go rujnując.
Sam Sewastopol jest bardzo ładnym miastem - mnóstwo tu stylowych kamienic, parków z przepiękną roślinnością. Podobno nie jest tylko zbyt bezpieczny dla turystów. Budownictwo śródmieścia, położonego na tzw. Wzgórzu Centralnym, ukształtowane jest przez bulwary i schody. Ulice biegną ku morzu i jednemu z największych placów - Placowi Nachimowa. Nadbrzeże z kolei jest nieco odstraszające - pełno tu straganów, ulicznych komików, hodowców egzotycznych zwierząt, z którymi można sobie zrobić zdjęcie. Plus oczywiście dzikie tłumy. Szybko się stamtąd wycofaliśmy. Rzuciliśmy jedynie okiem na błękitne odmęty (zachwyciła nas czyściutka woda) oraz na wspaniały pomnik Zatopionych Okrętów. Postawiony on jest na skalnej wysepce, około 10 metrów od brzegu. Samotna kolumna z orłem na szczycie pochodzi z 1905r. i przypomina o zatopionych w latach 1854 - 1855 (wojna krymska) okrętach, których wraki zagrodziły najeźdźcom wejście na redę.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż