Wyprawa samochodem na Krym
artykuł czytany
15520
razy
I właśnie wtedy lunęło jak z cebra. Kupiliśmy zatem szybko bilety do oceanarium i udaliśmy się na zwiedzanie. Niestety, zawsze jak człowiek spodziewa się czegoś oszałamiającego, to dostaje po nosie. Oceanarium było tragiczne. Owszem, niektóre rybki śliczne, ale większość przeróżnych morskich zwierzątek i żyjątek po prostu się tam śmiertelnie męczyła.
Kiedy opuściliśmy przybytek udręki naszych braci mniejszych, postanowiliśmy pokręcić się jeszcze chwilę po mieście. Następnie udaliśmy w stronę Chersonezu Taurydzkiego. Nie bardzo wiedzieliśmy, jak tam trafić (przysięgam, tam są takie oznaczenia na drogach, że chyba jedynym ich celem jest zmylić wroga, a nie udzielić jakiejkolwiek informacji). Zaczepiliśmy jakiegoś pana w marynarskiej czapce, który wsiadł z nami do samochodu (i z piwem) i zawiózł nas, gdzie potrzeba. To prawda, że wietrzyliśmy jakiś podstęp. Człowiek po prostu nie jest przyzwyczajony do tego, że nagle obcy ludzie rzucają wszystko, co mają do roboty i idą nam pomagać. Coś niesamowitego. Na początku zachowywaliśmy dystans, ale wobec uprzejmości marynarza nasz chłód szybko stopniał. Okazało się, że pan ma jakąś rodzinę w Szczecinie! Dojechaliśmy do Chersonezu - chcieliśmy zapłacić za cenne wskazówki, ale wtedy pan marynarz prawie się obraził. Zabrał swoje piwo i odszedł w siną dal. Fantastyczne jest to, że los rzuca tak na siebie różnych ludzi, z różnych krajów i stron świata. Już nigdy pewnie nikt z nas go nie spotka, ale życzymy mu wszystkiego dobrego. Może nasze pozytywne myśli dotrą do niego wraz z zachodnim wiatrem?
Chersonez Taurydzki to ruiny starożytnego miasta. Może nie zachowały się one najlepiej i te we Włoszech lub Grecji robią większe wrażenie, ale Chersonez imponuje rozmachem. Kiedyś musiał być to ogromny port! Na terenie miasta znajduje się także pięknie odrestaurowany sobór św. Włodzimierza. Po okrążeniu murów po wschodniej stronie udaliśmy się w jego stronę. Sobór (i klasztor jednocześnie) został wybudowany w połowie XIX w. i powstał na pamiątkę chrztu księcia Włodzimierza (w ogóle Chersonez jest niezwykle istotny dla prawosławia, ponieważ to jedyne miejsce w Europie Wschodniej, gdzie przebywali święci Cyryl i Metody). Budynek utrzymany jest w stylu świątyń bizantyjskich. Najpiękniejszy jest pozłacany dach.
Kiedy wyszliśmy ze świątyni okazało się, że zachodnia strona Chersonezu jest o wiele bardziej interesująca. Tu znakomicie zachowały się ruiny teatru (jedyne ruiny antycznego teatru na terenie Ukrainy), pomieszczeń mieszkalnych i świątyni Jowisza.
Pomimo niezbyt zachęcającej pogody narastało w nas pragnienie, by wykąpać się wreszcie w morzu. Poprzedniego dnia dowiedzieliśmy od grupy polskich studentów, że najcudowniejszym miejscem do kąpieli, na całym Krymie jest półwysep Fiolent. Dla miłośników literatury klasycznej Fiolent może okazać się mnie lada gratką, bowiem to tu rozegrał się dramat Ifigenii i Orestesa. Troszkę czasu nam zabrało dotarcie na miejsce, bo albo trafialiśmy na jakiegoś drogi prywatne i prywatne plaże, albo na nieoznaczone na mapie bazy wojskowe, przez które przejazd był zabroniony, choć pełne były tylko złomu. Deszcz znowu zaczął padać, ale postanowiliśmy się nie poddawać. W końcu udało się. Porzuciliśmy samochód i udaliśmy się ścieżką w dół. I jeszcze w dół. I potem znowu trochę w dół. Trwało to dobre kilkanaście minut, zanim pokonaliśmy setki schodów. Widok z góry na morze był przysłonięty drzewami, dopiero w czasie schodzenie raz po raz ukazywał nam się krajobraz, jakiego żadne z nas nigdy wcześniej nie widziało. Otóż schodziliśmy jakby po klifie - skały zanurzone były po pas w wodzie i górowały dumnie nad bajecznie czystym morzem. Plaża (o ślicznej nazwie "Jaspisowa") okazała się kamienista (w ogóle z wyjątkiem Eupatorii wszystkie plaże na Krymie są właśnie takie)i opustoszał (a to z powodu ciągle padającego deszczu). Byliśmy sami w jednym z najcudniejszych miejsc na świecie. Widoczność w wodzie (dużo cieplejszej niż powietrze) pozwalała na nurkowanie i skoki ze skał prosto w głębiny. Bawiliśmy się i pływaliśmy do wieczora, dopóki w końcu nie zrobiło nam się potwornie zimno i usta nie zsiniały, a skóra zrobiła błękitna. Przeszczęśliwi, że Morze Czarne okazało się niebieskie, rozpoczęliśmy mozolną wspinaczkę po schodach w górę, co szybko nas rozgrzało. I oddaliliśmy się w stronę Bałakławy. Znowu poganialiśmy Gośkę, bo baliśmy się, że zaskoczy nas ciemność i nic nie zobaczymy ze szczytów kolejnej twierdzy.
To, co zobaczyliśmy w Bałakławie, przeszło nasze oczekiwania i gdybym musiała wybrać jedno miejsce, które najbardziej mnie na Krymie zadziwiło i zachwyciło, to byłaby to właśnie Bałakława. Jest to niewielki port na urwistym krańcu Półwyspu Heraklejskiego. Położony jest w maleńkiej, niegdyś malowniczej zatoce (niegdyś, bowiem Rosjanie całą linię brzegową wybetonowali, gdyż wewnątrz jednej z gór krył się "parking" dla łodzi podwodnych; w tamtych czasach było to miejsce zakazane dla turystów, którzy przecież mogli okazać się szpiegami).
Twierdza Czembalo, górująca nad miasteczkiem, wybudowana została na przełomie XIV i XV w. Miła ona bronić bezpieczeństwa Genueńczyków przez zapędami księstwa Teodoro. W roku 1434 rozegrała się wielka bitwa o twierdzę, zakończona zwycięstwem Genui... Widok, jaki się rozpościera z góry trudny jest do opisania.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż