Relacja z wyprawy na Mont Blanc - Siła Wspólnych Marzeń
artykuł czytany
3120
razy
Kubek gorącej herbaty, aspiryna, zabezpieczenie namiotu, plecaków i pozostałych rzeczy, toaleta i sen; wcześniej się położyliśmy. Przemek słuchał muzyki, ja zasypiałam nasłuchując wiatru. Około 23ej wyrwał nas ze snu potężny grzmot. Wiatr szarpał namiotem tak, że zdawało się, że nas ze wszystkim porwie w przepaść nieopodal. Padało mocno i rzęsiście. Na pewno grad, bo uderzał w ściany namiotu z taką mocą, jakby kamienie nań spadały, że głuchy dźwięk budził niepokój: czy taki materiał wytrzyma gwałtowną szarpaninę i uderzenia. Przemek z Adasiem włączyli czołówki i sprawdzali, czy gdzieś nie przecieka. Odsuwaliśmy, co się dało, od ścian namiotu. Ścieśniliśmy się, nasłuchiwaliśmy z niepokojem. W milczeniu modliliśmy się, by wszystko dobrze się dla nas skończyło. A wiatr huczał nieustannie, a błyskawice rozświetlały nocny świat. Nie pamiętam, ile czasu trwało to nasze niespokojne czuwanie, ale w końcu zasnęliśmy.
28.06.2006 Środa, dzień szósty, 3817m n.p.m.
U Goutera
Obudziłam się koło 7mej, wiało, ale nie tak mocno; poza tym panowała cisza, żadnych odgłosów, i nie było widać przez ścianki namiotu charakterystycznego światła słońca. Tak, to była noc pełna przeżyć i niespodzianek. Najważniejsze, że nie przemokliśmy. Widać, że tkanina namiotu ugina się od wody, ale nie przepuszcza jej, a my przetrwaliśmy szczęśliwie. Ciekawe, czy się uda otworzyć namiot, i co zobaczymy na zewnątrz?
Adam nawołuje Jędrka - u chłopaków wszystko w porządku, tylko lufcik wentylacyjny zawiódł, bo podwiało śniegiem do środka. Zatem spadł śnieg. Odsunęliśmy zamki i cóż widzimy? Przy namiocie, na kamieniach, w żlebach i na lodowcu dużo świeżego puchu; znać już pierwsze świeże ślady na śniegu. Ktoś odważył się już wyruszyć…w górę czy w dół?? I słońce jasne, gorące, na nieboskłonie.
Czas wstawać. Zdecydowanie pakujemy się i organizujemy śniadanie. Nie wychodzi nam dziś owsianka - za dużo wody i jakoś tak nie smakuje. Jestem trochę poirytowana, w żołądku ściska. Jeszcze po 2 tabletki potasu, łyk herbaty, napoje na drogę na zewnątrz plecaków, batony do kieszeni, aparat do drugiej kieszeni, do trzeciej telefon; aha, trzeba jeszcze wyłączyć PIN, sprawdzam numer ratunkowy. Nakładam na twarz grubą warstwę kremu z filtrem, bo idziemy pod słońce, przypominam o tej ważnej czynności Jędrkowi. Sznuruję buty na podchodzenie, uprząż wrzucam na siebie, trochę się plącze, ale w końcu okiełznam ją. Przy pomocy Adama wpinam karabinki i taśmy. Wkładam stuptuty, raki, cienkie rękawiczki z windstopperem. Jeszcze kask na moją bandankę w kwiaty- to chyba wszystko.
Dorka, co z Twoją matą - pyta Adam. Nie, nie biorę maty samopompujacej, dam radę bez niej, jest za ciężka i nie spełnia swojej roli, tak, jak tego oczekuję. W razie wyjątkowego zimna wykorzystam folię NRC. Jędrek jeszcze się zastanawia nad zabraniem namiotu, ale po krótkiej rozmowie z Adamem odpuszcza temat. Ruszamy. Prawie południe. Trochę późno.
Granatowe namioty sąsiadów za śnieżnym murem uginają się od śniegu i wody, niektóre nie wytrzymały naporu alpejskiej burzy, bo zupełnie się "położyły"; nasze sprawdziły się na 100%. Wydeptaną i znaną już ścieżką idziemy do kuluaru. Widzimy mnóstwo osób schodzących. Okazuje się, że załamanie pogody pokrzyżowało wielu ludziom plany wejścia na Blanca. Po zejściu z lodowca Tete Rousse zdejmuję raki, łatwiej przemieszczać się po skalistej nawierzchni. Jestem pewna, że przejście na drugą stronę Rolling Stonesów z asekuracją za pomocą czekana zupełnie wystarczy. Utwierdza mnie w tym Jędrek i Mariusz, którzy idą jako pierwsi, Jędrek wręcz biegnie. Stawiam pierwsze kroki ostrożnie. Czuję, że śnieg jest bardzo mokry. Wbijam czekan głęboko. Wyjmowanie go nie jest proste. Adam i Przemek ponaglają mnie, bym przyspieszyła, ale ja potrzebuję absolutnej pewności. Kolejny krok i śnieg usuwa się spod buta, lekko się ześlizguję. Żołądek podchodzi mi do gardła, drętwieję. Idę dalej, bardzo powoli. Wszystko mi jedno czy coś poleci, ja muszę czuć grunt pod stopami. W pełni skoncentrowana stawiam kolejne i kolejne, i wreszcie ostatnie kroki. To było trudne, ale możliwe; wracając na pewno założę raki i pójdę szybciej.
Potem już tylko do góry, bardzo do góry. To w czasie drogi na "białą górę" najdłuższy odcinek ze wspinaczką. W niektórych partiach rozciągnięte są stalowe liny do asekuracji, z których w większości korzystamy, twierdząc, że chcemy wrócić, bo mamy do kogo, i nie ma potrzeby zwiększać ryzyka. A ryzykowne są miejsca, w których zalega zmrożony śnieg, lód, czy osuwająca się spod butów breja pośniegowa zmieszana z drobinami kamieni. Są miejsca bez lin, gdzie podnosi się ciśnienie, bo znaleźć stabilny chwyt nie jest proste, bo skały są wyjątkowo ruchliwe i trzeba uważnie je sprawdzać. Poziom adrenaliny rośnie przy wyglądających na nietrudne kominach, ale gdzie jest mi trudno sięgnąć w odpowiednie miejsca i utrzymać równowagę (za krótkie ręce i nogi oraz brak techniki i doświadczenia). Daję sobie radę(czasem poda mi rękę idący jako pierwszy Mariusz, czasem ciepłym a konkretnym słowem wesprze Adam idący raz za mną raz przede mną), ale wyrzucam z siebie napięcie bezpardonowo.