podróże, wyprawy, relacje
reklama
Dorota Leligdowicz
zmień font:
Relacja z wyprawy na Mont Blanc - Siła Wspólnych Marzeń
artykuł czytany 3120 razy
Znów ten sam rytuał: sznurowanie, stuptuty, uprząż, prusiki, karabinki, a raki na końcu w przedsionku. Jeszcze czapka, grube rękawice, czekan. Sporo ludzi krząta się na platformie. Oj, napadało sporo śniegu, chyba z pół metra świeżego puchu. Biel błyszcząca w słońcu i błękitne niebo wyzwalają ogromne pokłady pozytywnej energii. Wychodzę na grań Goutera i ruszam za chłopakami. Robię zdjęcia, co opóźnia mój marsz, ale jest tak pięknie, że muszę się od czasu do czasu zatrzymać, by estetycznie nasycić duszę zniewalającą urodą krainy wiecznych śniegów i ścielącym się u stóp krajobrazem.
Niebawem zatrzymujemy się, na granicy lodowca wpinamy się w liny i idziemy już zespołami. Jako pierwsi Jędrek z Mariuszem, a nasza trójka za nimi. Idziemy powoli, równym krokiem, pilnując naprężenia liny; ważne, by nie była zbyt napięta, nie może też ciągnąć się po śniegu, a nie daj Budda wplącze się w raki. Trzeba pozostać uważnym, także ze względu na szczeliny, zwłaszcza te, których nie widać, zasypane przez śnieg. Trzeba być gotowym w każdej chwili na wzajemną asekurację. Wydeptana droga prowadzi zakosami. Idziemy systematycznie pod górę. Zatrzymujemy się co kilkadziesiąt kroków, napić się i dotlenić. Czujemy, że ciało szybko się męczy, zbyt szybko, że jest coraz trudniej. Pozostaje nam narzucić sobie rytm: 50kroków, czas na krótki "psi" oddech i pogłębiony (taka moja własna górska pranayana), i znów od początku to samo.
Wchodzimy na Dome Du Gouter, 4304 m n.p.m., gdzie nareszcie uśmiecha się do nas z oddali "biała dama". Jest przepięknie. Pogoda idealna, widoczność też. Słońce praży niemiłosiernie, wiatr dmucha, pojedyncze chmury turlają się po grani podszczytowej, ale nie wyglądają groźnie. Wygląda na to, że to wymarzone warunki, by szturmować. Po lewej stronie widać srebrzysty schron bezpieczeństwa, Vallot, który wygląda jak sześcienna puszka na sardynki, nieco niżej stację meteorologiczną. Schodzimy w dół, do przełęczy Col Du Dome, 4237m n.p.m., i tam osłonięci odpoczywamy. Picie, jedzenie. Czujemy się jak wybrańcy losu, zmęczeni, ale gotowi iść dalej.
Podchodzimy do Vallota, 4362 m n.p.m. Karkołomną drogą po oblodzonym stromym stoku wchodzimy do środka (chodzenie w rakach po oblodzonej ścianie to dla mnie nie lada wyzwanie). Nie jest to hotel Ritz, zapachy drażnią nos, ale można skutecznie się ukryć przed nieprzyjaznym światem zewnętrznym i kaprysami natury. Jest nawet toaleta. Zostawiamy część rzeczy, pijemy wodę, zjadamy coś suchego z węglowodanami i ruszamy. Przemka coraz bardziej boli głowa, ale nie daje za wygraną. Spróbujemy systematycznie i powoli podchodzić. Sporo ludzi idzie przed nami i za nami, ale nie na tyle, by nawzajem sobie przeszkadzać. Idziemy i jest coraz trudniej. Słońce daje się we znaki. Adam mówi, że głowa go także zaczyna boleć, ja męczę się coraz szybciej - ostatnie 10 kroków z 50ciu to wysiłek, aż do bólu. Nogi są jak porażone, i choć w głowie silna myśl, że dam radę, to ciało w ogóle nie słucha. Niesamowite, jak obezwładnia brak tlenu, chyba pijemy za mało wody.
Niedaleko kopy Grande Bosse 4513 m n.p.m. decydujemy się na odwrót. Jest około 14tej. Wcześnie, ale Przemek musi się położyć, a my musimy odpocząć. Nie możemy przy takim zmęczeniu ryzykować wejścia, niejako na siłę. Nie wiadomo, jak mogą się zmienić warunki (czytaliśmy, że popołudniami często wzmaga się wiatr, i nie wiadomo, co może przynieść), i ile energii będziemy potrzebować przy schodzeniu. A do szczytu jeszcze daleko i czekają nas trudniejsze odcinki, wymagające uwagi i refleksu, zwłaszcza na wąskiej odsłoniętej grani w ostatnim etapie.
Decyzją Adama nie są zachwyceni Jędrek i Mariusz. Nie dziwię się im, ponieważ czują się dobrze i mają ochotę już wejść i nie ryzykować tego, że zmieni się pogoda i pokrzyżuje plany. Zeszliśmy do Vallota i Przemek poszedł spać. Rozmawiam z Adasiem siedząc na skale w promieniach słońca przed budynkiem. Patrzymy przed siebie na naszą górę i na siebie. Mamy rozdarte serca i myśli. A może to błędna decyzja? A co będzie, jeśli jutro rano będzie fatalna pogoda i nie wejdziemy? Wystarczyło sobie powtórzyć, nie po raz pierwszy podczas tej wyprawy: nie mogliśmy podjąć innej decyzji. Jesteśmy zespołem i musimy szanować siebie nawzajem, także swoje słabości. Dotychczas podejmowaliśmy słuszne decyzje i ta w tej sytuacji jest jedyną możliwą, a więc słuszną. Intuicja podpowiada mi, że będzie dobrze, dlatego z całym przekonaniem mówię to na głos.
Spokojniejsi podsumowujemy we czwórkę całą sytuację i stwierdzamy, że choć wydaje się, że mamy niepowtarzalną okazję wejścia jeszcze dzisiaj, to wszelkie znaki, na ziemi i na niebie, mówią nam, że nasz czas jeszcze nie nadszedł. Teraz koniecznie coś musimy zjeść i położyć się, bo jutro pobudka o 4:30, wyjście o 5:30.
Strona:  « poprzednia  1  2  3  4  5  6  7  8  9  10  11  12  13  14  [15]  16  17  następna »

górapowrót