Relacja z wyprawy na Mont Blanc - Siła Wspólnych Marzeń
artykuł czytany
3120
razy
Wybieramy miejsce pod szmaragdowego Alpinusa, oczyszczamy podłoże z ostrych kamieni. Najtrudniej wbić śledzie, ale Przemek z Adasiem doskonale sobie radzą, naciągi solidnie mocujemy między głazami, tak, by przetrwały niespodzianki alpejskiej natury, a kołnierze tropiku obkładamy kamieniami. Ekspedycyjny Marabut Khumbu, jak żółta łódź polodowcowa, został rozbity na śniegu w celu przetestowania.
W tym dniu ułożyły się nam same z siebie 2 zespoły: mocna dwójka Mariusz i Jędrek, notabene najmłodszy i najstarszy uczestnik tej wyprawy:) oraz Adam, ja i Przemek. W takim samym składzie dzielimy namioty i w pewnej mierze kuchnię. Podzielam wegetariańską Adama, ale czasem skubnę Mariuszowi kawałek kabanosa.
Dzisiaj gotowanie w trudniejszych warunkach. Układamy z kamieni osłonę przed wiatrem. Okazuje się, że bez problemu na tej wysokości można przygotować wrzątek, ale mamy deficyt wody. Butelka wody w schronisku kosztuje kilka euro, dlatego Mariusz zabiera łopatę i wrzuca śnieg w czarne worki - będzie wytapianie na słońcu i zbieranie drogocennego płynu do pustych butelek. Syzyfowa to praca, ale skuteczna. Mariusz jednak nie daje za wygraną. Rzekłszy: budowlaniec jestem, wiec muszę coś zbudować, zniknął na długi czas. Widzieliśmy, jak kręci się po okolicy, przerzuca kamienie… no i okazało się, że odkrył…zdobył. Jak prawdziwy Zdobywca i różdżkarz zarazem, dotarł do źródła bieżącej wody, wprost z lodowca. Ogłosił koniec karkołomnego wytapiania wody w słońcu, wylał Przemkową menażkę wody, której uzbieranie, mieszanie kolejnych porcji śniegu w wodzie, zabrało dużo czasu. Pozbierał wszystkie naczynia, zabrał kubeczek i poszedł do swojego źródełka, które działało w dzień, a w nocy zamarzało; dzieliliśmy się tym odkryciem potem przy każdej okazji ułatwiając tym samym życie innym rozbitkom :)
Na obiad dzisiaj pyszności, bo makaron z pikantnie przyprawionymi oliwkami i z serem; obok dojrzewa kuskus z kiełbaską i kostką rosołową. Planujemy potem zwiedzenie schroniska, małą kawę, piwo; Przemek ma tę przyjemność za sobą, my mamy nań ogromną ochotę - wszak każdy z nas jest po raz pierwszy w swoim życiu na takiej wysokości i trzeba to uczcić. Jesteśmy podekscytowani, trochę zmęczeni. Adam dzwoni do Goutera, pyta o pogodę i o możliwość rezerwacji noclegów - nie ma szans, wszystko zajęte. Przemyśliwuje dalsze kroki, tak lub siak, i kończy natenczas kwestią:
...nie dość, że mnie w d... ściska, w żołądku skręca, mam ból głowy i mdłości, to niebawem dojdzie histeria.
Zostawiliśmy temat "na potem".
W międzyczasie tuż obok z wielkim hałasem ląduje granatowy helikopter i zostawia grupę z przewodnikiem, a zabiera umęczonego po zejściu starszego mężczyznę. Przyglądamy się temu zdarzeniu z zainteresowaniem.
Zalegając w śpiworach patrzymy na kuluar Rolling Stones, na przechodzących w poprzek ludzi i toczące się nieustannie kamienie. Czasem leci "telewizor" albo "lodówka" - miejsce porusza naszą wyobraźnię. Nad nim wznosi się Gouter, widać schronisko, do którego prowadzi bardzo stroma skalista droga. Mam ochotę na samotny spacer. Zakładam kurtkę, buty i zamierzam dojść do owej, z daleka widocznej ścieżki w kuluarze; zamierzam liczyć kamienie, jak żartobliwie wcześniej o tym mówiliśmy z Adasiem.
Śnieg mokry, zapadam się w nim, ale jestem zdecydowana. Nie liczę czasu, tylko kroki i oddech. W końcu wychodzę powyżej lodowca na skalisty fragment, wspinam się po stalowych linach i jestem na miejscu. Cicho, nikt nie wychodzi ani nie schodzi. W dole małe kolorowe punkciki naszych namiotów, a naprzeciw słynny żleb pokryty śniegiem do samego przepastnego dołu. Po stromej i długiej od samego Goutera ścianie toczą się przez cały czas kamienie, większe, mniejsze i zupełnie drobniutkie. Znaczą ciemne od błota ślady na całej połaci śniegu, ale większość spada w najniższy fragment owej ściany formując i pogłębiając rynnę, którą trzeba przekroczyć, przeskoczyć? Tak, ten moment będzie trudny do przejścia - myślę. Poniżej ścieżki rozpostarta lina asekuracyjna, trzeba do niej co najmniej 2 metrową lonżę. Najbezpieczniej przechodzić rankiem, kiedy kamienie przymarznięte i kiedy ślady zmrożone, łatwiej manipulować czekanem, stawiać kroki, no i nic przypadkiem koło głowy nie przeleci; dla bezpieczeństwa dobrze założyć raki.