Relacja z wyprawy na Mont Blanc - Siła Wspólnych Marzeń
artykuł czytany
3120
razy
Myjemy gary w śniegu, towarzystwo wspinaczkowe wraca, zatem poluzowało się przy stołach. Zamawiamy zupę i herbatę. Jest około 18:30. W stronę okien przepuszczają nas przesympatyczni Irlandczycy, rozmawiamy z nimi i żartujemy. Czekają na poprawę pogody, by kolejne wyjście było skuteczne. Pożyczamy od nich przewodnik, gdzie szczegółowo opisana jest trasa. Wiemy, jak długa droga nas jeszcze czeka, gdzie znajduje się lodowiec, a gdzie Vallot. W tym miejscu czuje się inaczej ostatni odcinek drogi, inaczej niż na nizinach, kiedy się o tym czyta.
Zupa z grzankami czosnkowymi za 5 euro smakuje wybornie, do tego kawałki sera - najedliśmy się do syta. Pijemy herbatę, przez okno wpada popołudniowe słońce. Na czas zdjęć opuszczamy gustowne bordowe rolety, ale zaraz podnosimy je; nic to, że ostre promienie rażą w oczy, ale jak przyjemnie grzeją.
Wracamy do chłodnej noclegowni. Po drodze zachodzę do położonej "piętro niżej" toalety. Spore pomieszczenie i zabrudzone, ale i zabawnie tam trochę, bo, jeśli cokolwiek wyrzucisz, to do ciebie w mig wraca. Wiatr w dole świszczy przepastnie, tak, że strach usiąść i obawiam się o mój pęcherz. Mężczyźni mają łatwiej, dużo łatwiej.
A na pokojach … niektórzy już zalegają pod wełnianymi kocami, inni kładą się spać. Informacja na ścianie: cisza nocna od 20tej. No tak, przecież o wpół do drugiej pobudka, zatem na nas też czas. Chodzimy na palcach, rozmawiamy szeptem, przygotowujemy rzeczy do wyjścia, planujemy posiłek nocny. Topimy śnieg, zapełniamy butelki i termosy. Popijamy herbatą aspirynę i zalegamy w śpiworach. Gasną czołówki. Cicho tak, że słyszę dźwięki gitary - to Adam wrzucił na uszy słuchawki z Dire Straits. Nie mogę zasnąć, myślę o górskich sytuacjach, o nas, o sobie. Jestem spokojna, pewna, że rzeczy się dzieją właściwym rytmem. W ciemnościach rozchodzą się miarowe oddechy, a podmuchy wiatru uderzają porywiście o ściany budynku. Nadchodzi sen.
29.06.2006 Czwartek, dzień siódmy, 4362 m n.p.m.
Vallot
Budzi nas ruch schodzących z górnych łóżek ludzi, światło czołówek i ciche rozmowy. Jest 1:30. Wstajemy, wkładamy ubrania, zwijamy śpiwory, pakujemy plecaki. Gotujemy wodę, robimy szybki kisiel z rodzynkami i gorącą herbatę. Jeszcze dwie tabletki potasu, aspiryna. Ludzie wychodzą. Słychać porywisty wiatr i widać, że mocno rzuca śniegiem. Jędrek z Adamem sprawdzają - zawieja, warunki bardzo trudne. Wychodzimy jako ostatni. Okazuje się, że mam problem, bo nie mam gogli, ale ani przez chwilę nie deprymuje mnie ich brak; wierzę, że dam radę w okularach.
O 2:30 biorę głęboki oddech i otwieram drzwi. Silny podmuch wiatru sprawia, że w pierwszej chwili mnie "zatyka" - na ułamek sekundy jestem przerażona. Co ja tutaj robię? W tej samej chwili nabieram powietrze nosem i wyrównuję oddech. Idę powoli w górę, w kierunku poruszających się czołówek - tam jest Jędrek, Przemek i Adam. Wiatr mroźny i silny, gęsto sypie śnieg, a pod rakami skrzypi świeżo spadły i zmrożony. Widać, że wiatr zasypuje ślady w mgnieniu oka, widoczność w świetle czołówki na 2, 3 metry. Wychodzę po stromym zboczu na grań. Uff, ależ zawierucha. Stajemy w kręgu i patrzymy na siebie. Dołącza Mariusz. Zdajemy sobie sprawę z grozy sytuacji. Po grupach, które już wyszły nie ma już śladu, a tylko ślady dają nam minimalną gwarancję bezpieczeństwa. Nadto nie wiadomo, co się zdarzy za chwilę, za duże ryzyko, nawet idąc za kimś. Wycofujemy się. Wyjdziemy o piątej, szóstej, jak się trochę uspokoi. Kładziemy się pod wełnianymi kocami, tak jak stoimy, w pełnym rynsztunku…no, bez przesady, buty zdejmujemy. Słyszymy kroki powracających, sporo ludzi poszło za naszym przykładem.
Kolejna pobudka po 6tej. Podchodzę do okna. Jasno i biało. Pomiędzy tumanami mgły chmurnej dostrzegam łatę błękitnego nieba. Serce się raduje. Jest dobrze. Pozostaje tylko coś ciepłego zjeść i wyruszać, bo wygląda na to, że Góra czeka na nas. Włączam na chwilę telefon, sms od Kai (napisała go wczoraj przed 22ą): Mam nadzieję, że Blanc nie będzie się bronił :) pozdrowienia, szerokiej i twardej ścieżki. Pa paUśmiecham się do siebie.