Relacja z wyprawy na Mont Blanc - Siła Wspólnych Marzeń
artykuł czytany
3120
razy
Znalezienie miejsca do parkowania w centrum Chamonix to problem nie lada, ale mieliśmy szczęście, kilkanaście metrów od kościoła z panoramą na masyw MB i lodowiec.
A potem...
Potem siedziałam na fotelu przed wspomnianym już ośrodkiem, w samym środku miasta, i czekając na Adama i Przemka, patrzyłam na oświetlone już popołudniowym słońcem i błyszczące od śniegu i lodu góry, i choć zmęczenie i tyle niewiadomych niespokojnych myśli, to było we mnie tak cicho, jak było nieopisywalnie pięknie; bo to był ten jedyny moment, na który się cierpliwie czeka: czas rozmowy pomiędzy wędrowcą a Górą, Górą, która mówi tajemnymi znakami, która przywołuje do siebie, daje pewność i nadzieję - tych kilkunastu samotnych minut nigdy nie zapomnę.
Ubezpieczenie załatwione. Ewentualny przelot helikopterem kosztuje w miarę "do ugryzienia" (3 euro za dzień). Pozostała czwórka posiada ubezpieczenie alpejskie, alpenverein, (OEAV), które jest ważne przez cały kalendarzowy rok, i do końca stycznia następnego roku można je przedłużać na kolejny rok. Kosztuje ono w najprostszej wersji 57 euro, i gwarantuje pełną opiekę lekarską z opcją akcji z helikopterem plus zniżki w schroniskach do 50%.
Wskoczyliśmy jeszcze do sklepiku obok. Kupiłam spodnie dla siebie, lekkie i wygodne, do łażenia w różnych warunkach, szybko wysychające i przewiewne, a Maja nabył świetnie leżący kapelusz (mam nadzieję, że zasłużyliśmy u firmy The North Face na mały sponsoring na kolejną wyprawę).
Obudziliśmy zalegających w samochodzie we śnie od czekania i zmęczenia Jędrka i Mariusza i ruszyliśmy na wyczucie w kierunku Les Houches na kemping Bellevue. Tam przekazaliśmy namioty, czekany i raki drugiej grupie, i, ledwie rozbiliśmy namioty, lunęło z nieba (kaprysiła pogoda w tym dniu). Szybko zameldowaliśmy się i pojechaliśmy zrobić zakupy. Miałam ogromną ochotę na dobre wino, owoce i coś swojskiego na obiadokolację.
W Chamonix "łazęgowaliśmy" z parasolem w ręku, bo soczyście padało. Szczyty pokrywały grubą warstwą ciemne chmury. W poszukiwaniu połączeń do Grenoble (Jędrek planuje poznać masyw Monte Rosa od 16tego lipca) trafiliśmy na schludny i zadbany budynek dworca kolejowego, w którego zaułku dwóch ludków na palniku w znajomej menażce gotowało jedzonko ze znajomych opakowań - krajanie radzą sobie w każdej sytuacji i w każdym miejscu. Minęliśmy pomnik pierwszych zdobywców Góry (1786 rok, lekarz Michel Paccard i przewodnik Jacques Balmat), a w małym, pachnącym aromatycznymi owocami sklepiku, kupiliśmy nektarynki, gruszki, ser, oliwki i czerwone wino wytrawne.
Na chwilę przestało padać; w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na poboczu. Obezwładniał nas widok lodowca, patrzyliśmy nań z podziwem i robiliśmy zdjęcia. Po powrocie szybkie gotowanie: my (ja z Adasiem) zdecydowaliśmy się spaghetti po chińsku na kostce rosołowej, z oliwkami i świeżo zakupioną bazylią. Na drugiej kuchence pachniało coś wędzonego (używaliśmy do gotowania "na dole" mojej 'nabijanej' kuchenki oraz Adasia zakręcanej, obydwie Campingaz, zaś "na górę" zostawiliśmy znakomitego Jędrkowego Primusa i Colemana Majora.