Relacja z wyprawy na Mont Blanc - Siła Wspólnych Marzeń
artykuł czytany
3120
razy
Załadowani udaliśmy się w stronę kolejki Bellevue, by wyjechać z wysokości 990 m n.p.m. na wysokość 1780 m n.p.m.; nabyliśmy bilety w obie strony w korzystnej ofercie za 6 euro, i hop do wagonika i hop go góry nad wierzchołkami drzew. Wysiedliśmy jeszcze na granicy lasu, zielonego, gęstego. Powietrze rześkie, dużo chłodniejsze niż na dole, ale słońce jest bezlitosne i gorące. Niebo bezchmurne.
Wyruszyliśmy
Najpierw schodzimy nieco w dół, do przystanku Tramway Du Mont - Blanc, który zacznie kursować dopiero za tydzień, a następnie krok za krokiem, wzdłuż torów, w kierunku stacji górnej, Nid D'Aigle na wys. 2372 m n.p.m. czasem wydeptaną ścieżką, czasem po kamieniach, a czasem po torach, po prostu. Teren urozmaicony, powyżej linii lasu trawa, skały, pośród których w nasłonecznionych miejscach dominują ciemnoróżowe kwiaty karłowatej azalii. Zaskakujące, że ta delikatna roślina wykształciła w sobie odmianę wegetującą w surowym klimacie gór; miejsce wygląda na wyjątkowo nasłonecznione, a jednocześnie wystarczająco osłonięte przed wiatrem.
Przystanki robimy krótkie, żeby napić się, zrzucić nadmiar odzieży, nałożyć krem na twarz i dłonie, bo upał nieznośny i ciągle pod górę i w stronę słońca. No właśnie, jest tak, że chce się śpiewać: …iść, ciągle iść w stronę słońca… humory nam dopisują, dodajemy sobie otuchy i żartujemy z siebie nawzajem.
Osłodą dla zmęczonego ciała jest estetyczna radość dla ducha: roztaczające się widoki, zwłaszcza niezwykle malowniczy Aiquille Du Midi, który odsłoni nam się przez najbliższe dni po wielekroć. Na prawo za zakrętem, mocno pod górę, widać tunel wydrążony w skale, jeszcze nie wiemy, że zapamiętamy go w szczególny sposób, jeszcze nie wiemy, że tuż za nim znajduje się ostatnia stacja górskiego tramwaju.
Póki, co idziemy, skoncentrowani, by rozruszać ciało, znaleźć jego rytm, wytrzymałość i siłę, to pierwszy najtrudniejszy etap, zwłaszcza, że nie na co dzień nosi się takie ciężary na ramionach.
Nie wiem, ile waży mój Alpinus 65. Panowie pomagają mi go włożyć, bo jest bardzo ciężki, ale dobrze mi się go niesie; efektywne są moje "spacery" wieczorne po Wzgórzach Piastowskich z plecakiem pełnym kamieni i puszek. Moi współtowarzysze swoje 80tki mają po brzegi wyładowane: namioty, liny, łopaty ważą swoje i zajmują sporo miejsca. Mariusz niesie dodatkowo w kieszeni jedną z moich butelek z napojem doprawionym na czerwono, ma podobno pomóc przy dużym wysiłku; w sumie pomaga, ale skończy się to dla mnie problemami natury fizjologicznej (trzeba uważać z dozowaniem).
Przed tunelem zatrzymujemy się głodni na coś niecoś, małe i słodkie, a zaraz potem mijamy tunel w tunelu, czyli poprzeczny otwór w ścianie, który stanie się niebawem naszym oknem na przepastny świat. Zza zakrętu wyłania się drugi tunel, tuż za nim stacja końcowa, a tam stoły i ławki, nawet toaleta, z której mogą korzystać tylko bardzo zdesperowani potrzebujący. Idziemy w górę niepewni dalszej drogi, albowiem kłębią się szare chmury burzowe. Barometr wskazuje gwałtowne obniżanie się ciśnienia, dlatego Adaś zarządza odwrót; nie będziemy ryzykować wychodzenia wyeksponowaną częścią, poza tym jesteśmy wystarczająco wysoko, by zasmakować aklimatyzacji - schodzimy do tunelu przy tunelu, który przyjaźnie nazwiemy "jaskinią".