Relacja z wyprawy na Mont Blanc - Siła Wspólnych Marzeń
artykuł czytany
3128
razy
Generalnie idziemy w równym tempie i bardzo mi się podoba takie łażenie, jak kozica, ze skałki na skałkę. Zatrzymujemy się tradycyjnie na picie. Pilnujemy się, by robić to regularnie i często. Spoglądamy w coraz dalszy "dół", gdzie zmniejszają się punkciki naszych namiotów, ale ciągle dostrzegalne gołym okiem.
To niezwykły kawałek drogi. Od samego początku widać schronisko. Wisi ono nad ścianą skalną i każde spojrzenie w górę na nim się zatrzymuje. Idziesz i idziesz, a ono ciągle daleko, a raczej wysoko. To w pewnym momencie może być mocno irytujące, bo się wydaje, że już tyle idziesz, że zasłużyłeś na to, by było bliżej, a tak nie jest. Ale przychodzi taka chwila, że stajemy na metalowym podeście i patrzymy w dal, gdzie lodowiec Tete Rousse wydaje się mało znaczącym poletkiem śnieżnym, a namioty nasze jak kropki, żółta i zielona, a głowy urywa nam prawie przenikliwy zimny wiatr.
Oddech ulgi. Zasłużyliśmy sobie na gorącą herbatę, szliśmy prawie 4 godziny. Przy schronisku gwar rozmów w obcych językach. Po wejściu do środka dosyć tłoczno, zeszło się jednocześnie kilka grup. Zdejmuję plecak, obuwie, mokre polarowe rękawiczki (windstopper sprawdza się na wietrze, ale odporność na wodę ma ograniczoną, mimo to jestem z nich bardzo zadowolona). W środku schludnie i ciepło. Jakiś francuski przewodnik sprzątnie mi sprzed nosa babeczki z jagodami i pozostaje mi pocieszyć się gorącą herbatą z cytryną za 3.50 euro. Podawana w białych obszernych miseczkach jest błogosławionym rozwiązaniem dla zmarzniętych i zmęczonych wędrowców, można objąć ją dłońmi i pić. Mniam.
Jędrek nas ponagla. Wie już, gdzie znajdują się nasze łóżeczka, i trzeba by się tam udać z bagażami i rozgościć. Okazuje się, że na ubezpieczenie Przemka, które wykupił z Chamonix, także przysługuje 50%owy rabat, zatem każdy z nas zapłacił za łóżko 12.50 euro.
Przyjemnie się zalega przy stole i nie chce się stąd ruszać. W kościach zaległo specyficzne rozleniwienie, znów ta sama reakcja na wysokość, obezwładniające, ale nieprzeszkadzające miłe znużenie.
Przy stołach gromadzi się coraz więcej osób; obsługa roznosi wodę, chleb, ser. Przygotowują zamówione posiłki. My niczego nie zamawialiśmy, dlatego na razie nic nie dostaniemy (z karty można zamawiać do 16tej, a potem szlaban), ale możemy przyjść po 18tej, na pewno załapiemy się na zupę wegetariańską. Pozostaje nam udać się na pokoje i przygotować jedzenie z własnych zapasów.
Miejsca do spania znajdują się w sąsiednim budynku; w przedsionku pozostawia się sprzęt ciężki, a w środku po obu stronach dwa rzędy łóżek piętrowych dla 40 osób. Sporo zajętych, ale sporo wolnych. Krzątają się ludzie wokół swoich plecaków, jest trochę ciasno. Nagle wszyscy znikają - domyślamy się, że obiadokolację podano. Szybko zabieramy się za nasze gotowanie. Kuskus i makaron. Nie bardzo mamy na nie apetyt, ale musimy dostarczyć paliwo do organizmu, więc jemy i już. Myśl o cieplej zupie warzywnej nie daje mi spokoju, mam nań ogromną ochotę.