Wyprawa samochodem na Krym
artykuł czytany
15527
razy
POCZĄTEK
W lipcu 2005r. wybraliśmy się na daleki Krym. Początkowo nie planowaliśmy wyprawy samochodem, ale tak jakoś wyszło. Wyruszyliśmy w nocy obładowanym oplem astrą kombi. Samolot mieliśmy o 12.00 następnego dnia i chcieliśmy dojechać do Lwowa nie śpiesząc się zbytnio. Wkrótce okazało się, że kilku rzeczy nie przewidzieliśmy - po pierwsze zapomnieliśmy, jak to jest na granicy po ukraińskiej stronie (chociaż ja i Łukasz byliśmy tam zaledwie rok wcześniej, a Gosia i Judas bywają we Lwowie kilka razy w roku). Kiedy zostaliśmy w końcu odprawieni, przypomniało nam się, że na Ukrainie jest już inna strefa czasowa i wszystkie zegarki trzeba przestawić godzinę do przodu. To tylko zagęściło atmosferę i zaczęliśmy poganiać Gośkę - naszego kierowcę, aby wciskała pedał gazu, bo przecież nie zdążymy. Gośka opory miała wielkie, ponieważ przypomniały jej się wszystkie te historie o tutejszej milicji, która w zasadzie nic innego nie robi, tylko czyha na samochody z zagraniczną rejestracją, aby zdobyć łup w postaci łapówki. (Legendy okazały się mocno przesadzone, bo milicja zatrzymała nas tylko raz i to na Krymie, a w dodatku nie chcieli żadnych pieniędzy :)).
LWÓW
Udało nam się szczęśliwie po jakichś 90 minutach dojechać do Lwowa. Szybko okazało się, że nie mamy mapy miasta i nie wiemy, gdzie jest lotnisko. Warto dodać, że ukraińskie miasta nie są oznakowane najlepiej na świecie. Niechcący wjechaliśmy w centrum i zgłupieliśmy kompletnie. Czas zaczynał pędzić coraz szybciej. Po kilkudziesięciu minutach błądzenia i przeklinania na czym tylko świat stoi, dotarliśmy do "aeroportu". Mieliśmy tylko pół godziny do odlotu, więc pośpiesznie wywlekliśmy wszystkie bagaże, samochód odstawiony został w tempie ekspresowym na płatny parking i pognaliśmy do kas. Pani w okienku uprzejmie nas poinformowała, że biletów na samolot nie ma już od dawna, bo teraz jest sezon i wszyscy lecą na Krym. Judas swoim łamanym rosyjskim prosił jeszcze o jakieś dodatkowe wyjaśnienia i dowiedział się jedynie, że nie dość, że dużo ludzi chętnych, to jeszcze podstawiony będzie mniejszy samolot. Miny nam zrzedły kompletnie. Ale wymyśliliśmy, że jak nie da rady samolotem, to pojedziemy pociągiem. Ruszyliśmy po samochód i pojechaliśmy na dworzec. Tym razem szybciej poszło znalezienie celu, bo już mieliśmy mapę. Na dworcu zaskoczył nas tłum ludzi chyba z pięć razy większy niż ten na lotnisku. Coraz bardziej zaniepokojeni dotarliśmy do okienka z napisem "Informacja" i ,za drobną opłatą za udzielenie informacji, dowiedzieliśmy się, że nie ma miejsc w żadnych pociągu na Krym przez najbliższe kilka dni. I wtedy Judas bąknął coś na temat tego, że powinniśmy wybrać się na Krym samochodem, skoro i tak ten samochód mamy. Gośka zaczęła kategorycznie odmawiać, ale że ja i Łukasz przyłączyliśmy się do jęczenia Judasa, to szybko się poddała. Postanowione - jedziemy samochodem. Zgodnie stwierdziliśmy jednak, że nie damy rady ruszyć od razu, bo jesteśmy po nieprzespanej nocy. Pozostał problem noclegu we Lwowie. Został on na szczęście szybko rozwiązany. Noc spędziliśmy w przedwojennej willi państwa Kuryłłów - lwowskich Polaków. Od pana Olgierda dostaliśmy też namiary na nocleg w Odessie, w której musieliśmy przenocować, bo Krym jest za daleko, żeby przejechać całą drogę na jeden raz.
W DRODZE DO ODESSY - SOFIÓWKA
Ukraina jest krajem ogromnych przestrzeni. Ktokolwiek chciałby zobaczyć na własne oczy ten ogrom, niech przyjedzie koniecznie. Filmowcy nieraz pokazali bezkres amerykański - ciągnące się w nieskończoność pola kukurydzy, czy też powyginane kaktusy na czerwonej ziemi Arizony. Na Ukrainie jest podobnie - co prawda bez kaktusów i pustyń, ale poczucie nieograniczoności krajobrazu za oknem jest wszechogarniające. Mijaliśmy co kilkadziesiąt kilometrów wsie i miasteczka, a poza nimi pola, pola i pola. Czarna, tłusta ziemia leżąca odłogiem. Ludzie uprawiają tu tyle, ile sami potrzebują - ot, małe poletka ziemniaków, żyta. Niewiele, byleby starczyło dla jednej rodziny. Cała reszta praży się w słońcu - a przecież Ukraina mogłaby tą ziemią wykarmić pół Europy! Najbogatsze przecież majątki ziemskie, ogromne latyfundia, będące rękach najznamienitszych rodów magnackich, znajdowały się właśnie tu.
Po południu, po przejechaniu paruset kilometrów, dotarliśmy do Humania. Nazwa ta zadźwięczała w moich uszach - to tu Szczęsny Potocki rozkazał wybudować największy park w Europie. Miał on być prezentem urodzinowym dla jego żony Zofii. (pamiętacie książkę "Dzieje pięknej Bitynki"? - to właśnie o niej). Park ten, zwany "Sofiówką", został opisany w poemacie Stanisława Trembeckiego (który może służyć jako przewodnik) - najlepiej opłaconym dziele w historii literatury polskiej. Postanowiliśmy chociaż rzucić nań okiem.
Humań został zagarnięty przez Rosjan po II rozbiorze i nigdy nie powrócił do Polski. W 1795 przybył tam uczestnik konfederacji targowickiej - Stanisław Szczęsny Potocki. Park powstał w malowniczym jarze rzeki Kamionki. W centrum wykopano 2 sztuczne stawy (wielkości małych jezior) o różnicy poziomów 20 metrów. (!). Na niższym stawie tryskała wodą fontanna - żmija, a na wyższym zbudowano sztuczną wyspę. Marmury i rzeźby sprowadzono z Włoch. Wybudowano altany i postawiono sztuczne groty. Pojawił się także pięciometrowej wysokości sztuczny wodospad. Park przecinały liczne alejki i ścieżki.
W czasach sowieckich podupadł niestety. Co prawda i dziś widoczne są ślady dawnej świetności. Wiele altanek i świątyń zostało odnowionych, ale większość wciąż czeka na lepsze czasy…
Wieczorem ruszyliśmy w dalszą drogę. Judas wykonał telefon do umówionej pani o pięknym nazwisku - Baczyńska i potwierdził możliwość noclegu. Najgorsze było jednak to, że do Odessy zostało nam jeszcze szmat drogi, a już zaczynało się robić ciemno. Nie byliśmy zbytnio zadowoleni, ponieważ po pierwsze: Odessa to ogromne miasto i baliśmy się zagubić gdzieś w centrum po ciemku, a po drugie nagle na trasie pojawiło się mnóstwo samochodów. W tym kraju nikt jednak nie respektuje żadnych przepisów, jedzie ten, kto odważniejszy i ma lepszy samochód. Do tego jeszcze wszyscy tam mają przyciemniane szyby i jeżdżą w nocy na długich światłach. Szlag nas mało nie trafił, bo jechaliśmy prawie po omacku. W końcu jednak udało się.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż