Expedycja Mahrab 2006
artykuł czytany
1455
razy
Napotykając po drodze na jedną malutką przeszkodę w postaci ... zakopania się w piachu. Piasek okazał się przy końcu plaży zdradliwie mokry, na szczęście po kilkudziesięciu minutach pracy samotnych dwóch rybaków udaje nam się ruszyć dalej. Powyżej spotykamy się z resztą i po krótkim pożegnaniu z Plage Blanche ruszamy w stronę cywilizacji. Na pożegnanie spotyka nas nie lada niespodzianka, bo natrafiamy na dzikie stado jednogarbnych wielbłądów, które ze swoim specyficznym wyrazem twarzy chodzą sobie i skubią jakieś korzonki w okolicy. Taki widok to wielka frajda.
Tankujemy auto i robimy zakupy w Goulimine, a że jest już późne popołudnie, od razu ruszamy dalej, drogą P30 na wschód. Już sporo po zmroku dojeżdżamy do miejscowości Akka, w której według Pascala powinien znajdować się jeden hostel. Hostel owszem, znajdujemy, ale leniwy właściciel nie kwapi się nas przyjąć, mówi więc, że wszystkie pokoje są zajęte. Jest już późno, a do najbliższej miejscowości daleko, tak więc proponujemy że wynajmiemy od niego taras. Szybko ustalamy warunki cenowe i pakujemy manatki na taras wychodzący na trasę, vis a vis meczetu.
Jeszcze tylko kolacja, wizyta w kawiarence internetowej i idziemy spać. Przynajmniej do świtu, kiedy to nie zostajemy bardzo brutalnie zbudzeni przez pieśni wzywające na pierwszą modlitwę, które wykrzykiwane są z głośników minaretu znajdującego się kilka metrów od naszej „sypialni”.
Dzień 14.
Trochę niewyspani jemy śniadanie na naszym tarasie i ruszamy w drogę. Postanawiamy wybrać gorszą drogę, żeby zobaczyć więcej lokalnego życia w oazach. Droga jest kiepska, jedziemy więc powoli, zatrzymując się dodatkowo na krótkie sesje zdjęciowe. Widoki są fantastyczne. Anty Atlas okazuje się dosłownym przeciwieństwem Atlasu: jest sucho, pełno piasku i skaliście. Barwy skał to cała gama odcieni czerwieni, brązu i rudego. Szkoda, że nie mamy podstaw geologicznych, żeby określić te fascynujące formacje skalne.
W południe odbijamy jeszcze bardziej z trasy i po kilkunastu kilometrach znajdujemy się w maleńkiej oazie. Rozdzielamy się, łazimy po wiosce i okolicach, obserwując powolne życie prostych ludzi, z których nikt nie zna francuskiego. Szybko jednak odnajduję wspólny język z biegającymi po wiosce dzieciakami, które ciągają mnie za ręce, uśmiechają się, domagają się zdjęć i cukierków. Po oswojeniu przez dzieciaki, zostaję oswojona przez kobiety ze wsi, które częstują mnie jedzeniem i piciem.
Kiedy wszyscy we czwórkę spotykamy się po 2 godzinach, kobiety gotują już dla mnie świeżą hennę, którą kilka minut później robią mi prawdziwy, berberyjski makijaż: całe dłonie od wewnątrz i wokół paznokci pokryte są gorącymi ziołami, które po wyschnięciu spłukuje się wodą. Efekt jest powalający: dłonie są całe pomarańczowe i wyglądają wyjątkowo. Dzieciaki bawią się z nami jeszcze jakiś czas, ciągle śpiewając piosenki po arabsku, biegając, pokazując nam tak intrygujące rzeczy jak królik czy kura. Wszystko to wypełnione jest uśmiechami, pozytywnymi wibracjami mimo braku łączności językowej. Ciężko jest nam się z nimi żegnać; dzieciaki dostają cukierki i baloniki, jeszcze kilka fotek i ruszamy dalej.
Pozostała część Anty Atlasu jest nadal piękna, jedziemy w kierunku zachodnim. Po drodze odpryskujący spod kół autobusu kamyk uszkadza nam przednią szybę w aucie, ale na szczęście mamy tylko kolejnego pajączka, szyba się trzyma. Kiedy dojeżdżamy już do „normalnej” drogi, pojawiają się przeszkody w postaci nie oznakowanych, nie oświetlonych w żaden sposób wozów z osiołkami, pieszych i motocyklistów. Znów jedziemy uważnie, choć najwyraźniej dość szybko, skoro zatrzymuje nas policja. Po krótkiej rozmowie, problem na szczęście udaje się rozwiązać.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż