Expedycja Mahrab 2006
artykuł czytany
1444
razy
Ulokowani w hotelu z tarasem na dachu, z którego później podziwiać będziemy gwiaździste niebo, jemy kolację na jednym z rozstawianych wieczorem straganie. Wybór pada na jedyny spośród kilkudziesięciu straganów, do którego nikt nie zaciąga nas prawie na siłę. Konkurencja zmusza bowiem pracowników do namolnego błagania turystów o to, by u nich zjeść kuskus czy rybkę. Do tego stopnia, że chłopcy potrafią nawet po polsku zachęcić opornych turystów do kolacji! Po kuskusie, rybkach i frytkach, które smakują nam bardzo, udajemy się na wieczorną marokańską whisky, a po kolejnym leniwym łażeniu po placu Dżemaa El-Fna wracamy do hotelu, żeby jutro od rana dalej eksplorować to niesamowite miejsce.
Dzień 9.
Nie sposób spać długo, jeśli ma się świadomość wyjątkowości miejsca, w którym się znajduje. A Marrakesz bez wątpliwości jest miejscem specjalnym. Tak więc już od rana wychodzimy na ulice Medyny zaopatrzeni w sprzęt, uśmiechy i głód poznania.
Labirynty Medyny to jeden wielki market. Sklepików ze wszystkim jest od zatrzęsienia. Główne towary to przede wszystkim przepiękne, często tkane ręcznie sławne marokańskie dywany; dominują też sklepiki z torbami i torebkami, a także sklepy zielarsko - kosmetyczne, w których od zapachów i kolorów można dostać zawrotu głowy. W jednym z tych ostatnich zostaję zauroczona przez młodego sprzedawcę, który po zaprezentowaniu połowy asortymentu wykonuje na mojej twarzy tajemniczy tatuaż węglem, twierdząc, ze w kulturze berberyjskiej znaczy to „szczęście”. Po wesołej rozmowie udaje mi się wydostać ze sklepiku z jedynie jedną perfumą. Mój widok wzbudza jednak spore zainteresowanie wśród pozostałych sprzedawców. Do momentu, kiedy nie zostaję uratowana przez innego sklepikarza, który nie tylko zmywa mój tatuaż, ale serdecznie informuje mnie również, że te wzorki na czole i brodzie Fatimy Berber znaczą: „szukam męża”…
Chyba niemożliwe jest zwiedzanie Medyny Marrakeszu bez zakupów. Sprzedawcy nawet po polsku potrafią reklamować „dobra torba”. Okazuje się jednak, że lokalne zakupy to cały ceremoniał składający się z kilku etapów, który tak czy inaczej kończy się zwycięstwem sprzedawcy. Przede wszystkim, jeśli nie chcemy czegoś kupować, nie należy zaczynać rozmowy na temat produktu. Jeśli natomiast coś nam się podoba, to my jesteśmy pytani o wartość np. torby, żeby potem po często długich, czasem zabawnych dyskusjach osiągnąć "cenę demokratyczną" i dobić transakcji. Uwaga: cena demokratyczna, zawsze i tak pozostanie wielokrotnością prawdziwej wartości produktu. Targowanie się to szalenie ważny element kultury marokańskiej. Handel wymienny ludy Berberskie mają głęboko zakodowany w genach, tak więc nie należy łudzić się, że kiedykolwiek to turysta zwycięży. Jeśli mamy takie wrażenie, świadczy to jedynie o profesjonalizmie sprzedawcy, który nie tylko zarobił, ale też uszczęśliwił klienta. Niemniej jednak bawimy się przednio targując się o torby, torebki, biżuterię, szaliki i całą masę drobnych pamiątek.
Przez cały dzień nie udaje się nam nawet wydostać się z Medyny, jest ona tak duża, tak zajmująca. Kilkakrotnie gubimy się i odnajdujemy, tak aby wieczorem już razem zjeść kolację i napić się świeżo wyciskanego soku pomarańczowego w cenie 3 dirhemy, czyli ok. 1 PLN. Przy placu Dżemaa El-Fna stoją 2 rodzaje wozów: takie z suszonymi daktylami, figami, orzeszkami, pistacjami i innymi przekąskami, a także te, na których panowie świeżo wyciskają pyszne soki pomarańczowe. Jeden zresztą dla zabawy zatrudnia mnie na kilkuminutowy okres próbny i udaje mi się sprzedać kilka szklanek soku grupce Francuzów. Świadczy to o ogólnie panującej serdeczności i pozytywnym nastawieniu do turystów, nawet tych bardziej wścibskich i chcących poznać wszystko od kuchni.
Późnym wieczorem wyjeżdżamy poza granice Medyny, ponieważ w starym mieście panuje bezwzględny zakaz sprzedaży alkoholu. Zaopatrzeni w niezbędne w takich warunkach klimatycznych środki wspomagające trawienie, wracamy do Hostelu. Tutaj cześć nocy spędzamy na tarasie, podziwiając ogrom gwiazd i delektując się ciepłą, afrykańską nocą.
Dzień 10.
Dzień zaczynamy rano, ale z Marrakeszu nie wyjeżdżamy aż do południa, bo na parkingu okazuje się, że w hostelu został notatnik, cenne źródło informacji i wspomnień. Droga do hostelu mimo wcześniejszych dwóch dni włóczenia się po Medynie okazuje się zbyt skomplikowana, żeby bez gubienia się w labiryntach szybko odnaleźć drogę. Wyjeżdżamy w końcu za granice miasta i kierujemy się na malowniczy szlak „Route du Tizi-n-Tes”, którym mamy przedostać się na południe przez Góry Atlas.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż