Expedycja Mahrab 2006
artykuł czytany
1444
razy
Wczesnym popołudniem dojeżdżamy do Larache – małego miasteczka portowego. Kiedy tylko wysiadamy z auta na Place de la Liberation, Tomek zawiera nowe znajomości z lokalnymi mieszkańcami. Szybko znajdujemy tani, ładny i czysty hotelik i idziemy pospacerować w stronę plaży. Plaża jest kamienista i nie powala malowniczością. Obserwujemy za to tubylców, zanurzamy się z powrotem w miasto i w wąskich uliczkach doświadczamy po raz pierwszy tego, co później czeka nas na każdym kroku. Marokańskie dzieci. Z naszej perspektywy są oczywiście biedne, są z pewnością brudne, ale też są niesamowicie otwarte, urocze i najczęściej wprost prześliczne! Ich otwartość jednak okazuje się być bardzo przemyślana, bo zaraz po „bonjour” słyszy się prośbę o długopis, dirhama, albo cukierek. Całe szczęście, że ze zwykłej dziecięcej radości życia można z nimi się powygłupiać i pośmiać bez darowizny pieniężnej.
Larache wieczorem ożywa błyskawicznie. Jesteśmy zdziwieni jak nagle i jak szybko na ulice miasta wyległo tylu ludzi, otworzyło się tyle straganików, znalazło się tylu nowych sprzedawców i kupujących! Zewsząd słychać muzykę, zewsząd dochodzą nowe zapachy, kolory i światła wirują w głowie. To wieczorne, intensywne życie miasta trwa dokładnie do 22, kiedy to nagle wszystko cichnie, straganiki i stoliki przed kafejkami znikają, a zaraz za nimi lokalni ludzie. Udaje nam się jeszcze przed snem skosztować lokalnej herbaty, zwanej „Maroccan whiskey”- wywaru z mięty i zielonej herbaty, którym zalewa się liście mięty w szklance. Wywar koniecznie słodzony, pity z tubylcami, smakuje przednio!
Dzień 7.
Dzień zaczynamy małym niepowodzeniem; zleciliśmy wczoraj paniom sprzątaczkom z hotelu, za odpowiednią zapłatą, zrobienie nam prania (ograniczona pojemność bagażnika wymusiła zabranie dość ograniczonej ilości garderoby). Rano okazuje się, że nasze pranie i owszem, zostało zrobione i rozwieszone - ale na niezadaszonym tarasie, a że w nocy lało jak z cebra, będziemy musieli jakoś sobie poradzić z 3 reklamówkami mokrych ubrań w aucie...
Ale ponieważ deszcz ciągle pada nie mamy i tak innego wyjścia jak wreszcie znaleźć mechanika, który rozwikła problem przerdzewiałych, nieruchomych i odpornych na wszelakie zaklęcia wycieraczek. Tak więc po kilku porażkach lingwistycznych (północ Maroka zdominowana jest przez język hiszpański) znajdujemy wreszcie garaż, w którym nie tylko panowie mówią po francusku, ale nawet podejmują się rozwiązać nasz problem. I tak po błyskawicznych 4 godzinach wydajemy z siebie okrzyk radości na widok czystych szyb, wydajemy z kieszeni 300 dirhamów i ruszamy na południe.
Największą frajdę sprawiają nam działające wycieraczki, ale obserwujemy też krajobraz, który staje się coraz bardziej egzotyczny. Na poboczach ulic wszędzie są osiołki, stragany, ludzi jest tutaj jakby więcej. Kobiety noszą kolorowe stroje, oczywiście zasłaniają włosy, a na widok aparatu również twarz. Są niesamowicie płochliwe, nie chcą pozwolić zrobić sobie zdjęć, reagują chichotem, zawsze zasłaniają się chustami.
Kierujemy się autostradą na południe, jadąc wzdłuż wybrzeża. Przed Rabatem – stolicą kraju, zatrzymujemy się na obiad i spacer po plaży na Mahdiya Plage. Niektórzy nawet kąpią się w oceanie, mimo dość niskiej temperatury, kropiącego deszczu i silnego wiatru. Do Rabatu docieramy już po zmroku, czyli około 18-tej. Nie chcemy zwiedzać stolicy, zakładając, że nie będzie ona dobrze odzwierciedlać charakteru kraju. Zatrzymujemy się więc tylko przy ogromnym Mauzoleum Mohammeda V, które przepięknie oświetlone wieczorem bardzo nam się podoba.
Prostujemy nogi, robimy trochę materiału fotograficznego, relatywnie mało błądzimy po mieście i wyjeżdżamy na autostradę w stronę Casablanki. Mimo zasłyszanych negatywnych opinii na temat Casablanki, decydujemy się do niej pojechać i przekonać się na własne oczy, czy miasto ma w sobie nadal ten słynny, czarno-biały klimat. Dojeżdżamy tam o zmroku, i jesteśmy sparaliżowani szokiem! Totalny chaos to najbardziej trafne określenie tego, co dzieje się na ulicach Casy; na 3 pasmowej jezdni, obok siebie jedzie 5 aut, omijając po drodze przechodniów, dla których nie istnieją żadne przepisy, o przejściach dla pieszych nie wspominając, wózki z osiołkami, rowerzystów oraz gdzie niegdzie stojące na środku jezdni kosze na śmieci. Wolna amerykanka w wydaniu marokańskim. Jesteśmy z jednej strony rozbawieni, z drugiej przerażeni tym czego częścią sami, chcąc nie chcąc, się stajemy.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż