Expedycja Mahrab 2006
artykuł czytany
1455
razy
Jest już koniec sezonu, dodatkowo sobota, całe miasteczko wydaje się być bardzo senne, ludzie snują się leniwie ulicami. Taki sam klimat znajdujemy w restauracji hotelu „Suerte Loca”- „Crazy Luck”, w którym na materacach w przytulnym pokoiku z biblioteczką i komputerem spędzamy godzinę rozmawiając z Amidou - właścicielem miejsca. Amidou jest bardzo gościnny i rozmowny, do tego stopnia, ze oferuje nam nawet pracę! Gdyby ktoś z nas chciał spędzić zimę w Maroku, to on oferuje pracę w kuchni w zamian za utrzymanie i dobre kieszonkowe.
Mimo, iż oferta kusi, idziemy na miasto pooglądać wyglądające niczym zbudowane z klocków kwadratowe domki, robimy zakupy i kiedy już jest po południu ruszamy w drogę. Postanawiamy skorzystać z rady Amidou i kierujemy się na Gulimine, z którego mamy dojechać do plaży z marzeń. Gulimine to przyjemne miasteczko, które nazywane jest bramą na Saharę. Tankujemy tutaj auto, dokupujemy trochę pieczywa i ruszamy dalej na południowy zachód.
W połowie drogi miedzy Gulimine a Plage Blanche, droga przecina prawie wyschnięte o tej porze roku koryto rzeki. Wody jest mało, a w połączeniu z piachem i skałami widok jest świetny. Z innych intrygujących zjawisk napotkanych na południu Maroka to znaki drogowe ostrzegające przed... wielbłądami! Poza tym krajobraz jest po raz kolejny inny: tym razem widzimy ogromną, ale zupełnie płaską przestrzeń. Po horyzont widać tylko suchą, zupełnie płaską glebę, z pojedynczymi objawami życia w postaci krzaczków czy 3-5 budynkowej osady, występującymi co kilkanaście kilometrów.
Około 16tej dojeżdżamy wreszcie do celu: żeby dostać się na Plage Blanche musimy pokonać jeszcze dość wyzywający dla auta zjazd w dół z płaskowyżu prosto na piaski plaży. I tutaj dostajemy zupełnej głupawki: na przestrzeni ponad 20 kilometrów ciągnie się piaszczysta, szeroka na jakiś kilometr plaża, na której nie ma żywej duszy! Jeździmy autem piszcząc ze szczęścia (to damska część teamu) i rozpryskując wodę oceanu. Potem szybko rozbijamy namiot pod ściana płaskowyżu, zupełnie zapominamy o potrzebie nazbierania chrustu i wracamy nad samą wodę, żeby kąpać się przy zachodzącym słońcu. Jest niesamowicie spokojnie, cicho i przede wszystkim niewyobrażalnie pusto.
Noc spędzamy przy żarze nie do końca udanego ogniska, gapiąc się w coś, co ponoć nazywa się niebem, ale z powodu zatrważająco wielkiej ilości gwiazd (tych spadających oczywiście też) trudno porównywać to do tego, co do tej pory było niebem. Jest wietrznie, ale ciepło, romantycznie, bajkowo i dosłownie: niebiańsko!
Dzień 12.
Jesteśmy w raju: opalamy się, kąpiemy w oceanie, oprócz naszej czwórki na plaży nie ma nikogo. I tak cały dzień ;)
Dzień 13.
Dzień zaczynamy od dyskusji, bo z jednej strony gonią nas terminy, z drugiej strony chciałoby się jeszcze tak poleżeć, popływać, poopalać trochę więcej. Postanawiamy jednak jechać dalej. Kiedy Tomek i Marta robią zdjęcia na plaży, Sylwia i Grzegorz pakują rzeczy i ruszają w stronę wyjazdu z plaży.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż