Expedycja Mahrab 2006
artykuł czytany
1452
razy
Dość wcześnie przekonujemy się, że trasa nie sprzyja szybkiemu przemieszczaniu się. Spowodowane jest to kilkoma czynnikami: po pierwsze droga w górach to pętelka serpentyn, niedopuszczalnie wąskich, niewyobrażalnie niebezpiecznych, na których klakson to jedyny skuteczny środek do „wypatrywania” pojazdu z naprzeciwka. To w oczywisty sposób zwalnia tempo jazdy. Po drugie, w trasie dwukrotnie zatrzymujemy się w górskich wioseczkach, po to by pochodzić miedzy lepiankami, pouśmiechać się do dzieciaków, które błyskawicznie przyzwyczajają się do nas i biegają za nami, bezceremonialnie prosząc o prezent czy dirhama. Po trzecie, znajdując się w tak malowniczych miejscach, gdzie zieleń kaktusów przeplata się z beżem piasku, wypełniając ogromną przestrzeń wysokich gór oplątanych serpentynami dróg cieniutkich jak nić, nie sposób nie zatrzymywać się na zrobienie zdjęć, na zachłyśnięcie się widokiem, na powzdychanie, że tu tak magicznie, że tu tak cudownie, że tu tak pięknie... Góry Atlas są niesamowicie malownicze, a tutejsze widoki to wręcz gotowe pocztówki.
Po południu zatrzymujemy się w jednej z wiosek na obiad. Zamawiamy wegetariańską tagin, narodową potrawę Maroka. Tagin to nie tyle składniki, co sposób przyrządzenia dania; mięso z warzywami (w wersji wegetariańskiej tylko te ostatnie) dusi się z przyprawami na głębokim, glinianym talerzu, przykrytym stożkowatą, wysoką pokrywką. Efekt jest przepyszny! Tagin podawane jest z lokalnym chlebem i cale danie jest bardzo sycące.
Z trasy zjeżdżamy dziś tak naprawdę raz, odbijając kilka kilometrów, aby dojechać do meczetu Tin Mal. Jest to odrestaurowany, sporych rozmiarów meczet z XII wieku. Umieszczony na takim odludziu, w tak trudnych do zdobycia terenach daje wyobrażenie jak wielkie były możliwości ludzi motywowanych chęcią podboju Czerwonego Miasta. W środku meczetu panuje niesamowita cisza i spokój, nie zakłócane żadnymi odgłosami z zewnątrz. A ciekawostką są rezydujące na rudych filarach dwie zaspane sowy.
Po kolejnych kilkudziesięciu minutach jazdy zatrzymujemy się przy samotnie stojącym budynku, który niepozorny z zewnątrz okazuje się być kawiarenką. Tutaj dowiadujemy się jak ludzie w górach funkcjonują bez elektryczności, zaspokajając się bateriami pozwalającymi na doładowanie najbardziej niezbędnych rzeczy: telefonu komórkowego, czy małego odbiornika TV.
W dalszą drogę ruszamy z dwójką nowych pasażerów; lokalną nauczycielką i jej rocznym synkiem, którzy na weekend jadą do miasta, do męża i ojca. Cała rozmowa jest niezwykle interesująca : dowiadujemy się, dlaczego kobiety marokańskie tak bardzo nie lubią być fotografowane, o tym jak żyje się w takich maleńkich osadach górskich, o tym że dym gdzieś daleko w dolinie to sygnał od pasterza dla jego rodziny oznaczający kończący się pokarm i prośbę o dostawę; a nawet o nurtujących chłopców kwestiach możliwości posiadania 4 żon. W mieście Teroduannt, już po zmroku rozstajemy się z naszymi pasażerami i w skupienia, by nie potrącić żadnego pobocznego osiołka, które zazwyczaj nagle, kilka metrów przed samochodem wynurzają się z ciemności, jedziemy aż do Sidi Ifni.
Noc jest niesamowicie wietrzna co znacznie utrudnia nam rozbicie namiotu na campingu przy plaży. Kiedy wreszcie uporaliśmy się ze sprzętem, jest już północ. Tak więc fundujemy siebie nocny spacer plażą i zmęczeni wrażeniami estetycznymi dostarczonymi przez góry Atlas, już sporo po północy, kładziemy się spać.
Dzień 11.
Poranek jest ciepły, choć nie upalny. Będąc jednak na pustej plaży, nie sposób nie skorzystać z okazji i zażyć porannej kąpieli w zimnym oceanie. Po kąpieli i spacerze powoli ruszamy do najbliższej restauracji na kawę.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż