Expedycja Mahrab 2006
artykuł czytany
1444
razy
Potem czeka nas bardzo długa droga na północ, zatrzymujemy się więc tylko na krótko kilka razy, żeby podziwiać widok z trasy na ocean. Postanowiliśmy, za radą poznanego jeszcze w Casablance Francuza, że z miejscowości na północy kraju wybierzemy jedną, w której warto spędzić dzień i miejscowością tą będzie Szefszawan. Tak więc całe popołudnie i noc aż do 3 nad ranem jedziemy...
Dzień 17.
O świcie budzimy się po krótkiej drzemce, średnio wypoczęci po takiej nocy, żeby zobaczyć zapierającą dech w piersiach panoramę Szefszawan: miasto jest dosłownie niebieskie! Położone na wzgórzu, pomiędzy 3 innymi szczytami Rifu, jest prześliczne. Wjeżdżamy do miasta i pierwsze kroki kierujemy do cukierni; na śniadanie i kawę. Potem zaczynamy zwiedzać Medynę i szukać noclegu. Prawie wszystkie budynki w mieście są pomalowane na niebiesko lub błękitnie. Nawet schody do niektórych domów są tego koloru. Uliczki Medyny są też chyba najwęższe jakie do tej pory widzieliśmy. W połączeniu z położeniem miasta na dość ostrym zboczu góry i wysokimi budynkami, tworzy to w rezultacie labirynt, z którego widać jedynie niebo- efektem tego z kolei, są spore problemy z orientacją w terenie, bo nie ma nawet odniesienia do wzgórz wokół miasta. Jedyne po czym można rozpoznać, że już się tutaj było to sklepiki. Klimat miasta bardziej przypomina Andaluzję niż pozostałe marokańskie miasta - wynika to z izolacji cywilizacyjnej, w jakiej miasto było przez wiele lat ze względu na swoje ukryte w górach położenie.
Lokujemy się w hostelu, na najwyższym - tarasowym piętrze i dalej ruszamy poznawać uroki Szefszawanu. W południowo - wschodniej części miasta, na zboczu wzgórza, w odległości 20 - minutowego spaceru znajdują się mury starego, hiszpańskiego meczetu. Widok na miasto z tego miejsca jest uroczy, a uwagę przyciągają kobiety piorące nad strumieniem. Mylne jest jednak wrażenie tego miejsca jako spokojnego, nadającego się do wyciszenia czy kontemplacji gór Rif; miejsce to jest bowiem lokalnym centrum handlu haszem! Wręcz namolni są chłopcy usiłujący sprzedać choć trochę tego produktu.
Po powrocie do miasta czas na nowe doświadczenie - wizytę w hammam’ie – łaźni w stylu tureckim. Na początek, co niestety jest bardzo częstym zjawiskiem w Maroku, jako turystka zostaję ewidentnie skasowana dużo za dużo za wejście do tego wyjątkowego miejsca. Cóż, taka bywa cena zdobywania nowego doświadczenia. Zostaję poinstruowana (językiem migowym) przez kobiety, że należy się rozebrać przy szatniach (w postaci wykutych w murze norek z przymocowanymi no nich drewnianymi drzwiczkami), a wtedy przejść do ostatniego pomieszczenia. Łaźnia składa się bowiem z 3 pomieszczeń połączonych ze sobą - od najzimniejszego do najbardziej wilgotnego i ciepłego. W tym ostatnim odbywa się większość rytuału: na posadzce siedzą kobiety, wykonując kolejne zabiegi pielęgnacyjne. Wielokrotne namydlanie się lokalnym mydłem oliwkowym, które wygląda jak brązowa marmolada, następnie mycie włosów, a po tym pilling całego ciała, po którym następuje kolejne namydlanie się. Każda z tych czynności kończy polewaniem się wodą z wiaderka; wodę do wiaderek natomiast nabiera się z podgrzewanego zagłębienia w wbudowanego w ścianie i podłodze, do którego ciągle spływa zimna woda z kranu. Kobiety myją swoje dzieci i siebie wzajemnie, co buduje bardzo intymną, wyjątkową atmosferę. Wszystkie rytuały trwają ponad godzinę; jest to też swego rodzaju wydarzenie towarzyskie, bo kobiety rozmawiają ze sobą, widać że są zrelaksowane i odprężone - takie „Marokańskie SPA”. Całe doświadczenie jest oczywiście bardzo przyjemne i odstresowujące, trzeba jednak dodać, że wszystko to odbywa się w lokalnych warunkach higienicznych, a to znaczy, że wizyta w takim miejscu, mówiąc eufemicznie, nie jest wskazana dla osób bardzo wrażliwych na punkcie czystości.
Wieczorem spotykamy się wszyscy na placu Uta el-Hammam; urokliwym miejscu, które wieczorem tętni życiem z wypełnionych kafejek. Chłopcy wzbudzają zainteresowanie, bo o ile dżellaba to zupełnie normalny strój Marokańczyków, o tyle rzadko spotyka się turystów ubranych w te specyficzne stroje pustynne. Pijemy kawę, później próbujemy swoich sił w targach, a potem po kolacji (harira- gęsta zupa, tradycyjnie podawana jako pierwsze danie na zakończenie postu w trakcie ramadanu i oczywiście tadżin) wracamy do naszego hostelu.
Dzień 18.
Jest to nasz ostatni dzień w Maroku. Godziny przedpołudniowe spędzamy pijąc kawę przy placu Uta el-Hammam i dokonując ostatnich już targów w Szefszawanie. Oprócz toreb i pamiątek, zyskujemy też nowego pasażera: jest nim zielony, zmieniający kolory w zależności od nastroju Szaszłyk- mały kameleon. Miasto opuszczamy około 13tej, ale zamiast jechać trasą do Tetouan, wybieramy dłuższą, przepiękną trasę wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego. Widoki znów są pocztówkowe, droga trochę wąska, pełna zakrętów i położona zdecydowanie za wysoko nad poziomem morza!
Mniej więcej na wysokości Cap Mazari zatrzymuje nas w miasteczku suk. Nie sposób zresztą przejechać przez ulicę, na której tętni handel, osiołki zaparkowane są przy słupach, wszyscy niosą mnóstwo towaru, każdy czymś handluje i oczywiście nikt nie zwraca uwagi na ruch drogowy. Zwiedzamy targowisko - jest niesamowicie ruchliwie, gwarno i brudno. Ogromny teren zorganizowany jest w różne części, na których sprzedaje się żywność i wszystkie inne towary. Zaskakujący najbardziej jest wygląd ludzi: ubrani są w większości zupełnie inaczej niż ludzie, których spotkaliśmy do tej pory w Maroko. Słomiane, szpiczaste kapelusze z szerokim rondem i pasiaste, czerwone narzuty przypominają ubiór bardziej południowo - amerykański niż marokański! Po zwiedzeniu rynku i dokupieniu owoców, ruszamy w stronę Ceuty, od której zaczęliśmy naszą wyprawę po kraju. Kiedy dojeżdżamy na północ, jest już po zmroku; Ceuta jest malowniczo oświetlona i bardzo kusi, żeby zostać w niej choć chwilę. Niestety nasz grafik i tak jest już rozciągnięty na dłużej niż zakładaliśmy, przekraczamy więc granicę, na której panuje spory ruch, a lokalni usilnie próbują nam (za drobną oczywiście opłatą) pomóc w wypełnianiu papierów. Chwilę później kupujemy bilety na prom (nie stanowi to najmniejszego problemu, bo konkurencja jest duża, i agenci walczą o klientów) i o 20.30 jesteśmy już na promie do Europy. Tym razem prom jest prawie pusty, ale dzięki temu, że jesteśmy na większym niż ostatnio, wstrząsy i kołysania są tym razem do zniesienia.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż