Rumuńskie góry, bułgarskie plaże (2001)
artykuł czytany
7672
razy
Miała nas jechać szóstka, w końcu wyruszamy z Adrianem z Gdyni we dwóch, w Krakowie dołącza do nas powracający z Ukrainy Szopen i taką ekipą, z przystankiem w barze mlecznym na Grodzkiej, wyruszamy nocną Cracovią na Węgry. Wiadomo, że ze wszystkich planów niewiele później wychodzi, więc mamy tylko ogólnie zarysowany plan wyjazdu - góry Retezat, Fogarasze, Siedmiogród i później Bułgaria, choć sama podróż do Rumunii jest dokładnie rozplanowana... W pociągu okazuje się jednak, że zaczęła się powódź i będziemy jechać naokoło, i o 6 rano, zamiast być już na Węgrzech, niespiesznie telepiemy się wzdłuż burego, spienionego Popradu do polskiej granicy...
24 lipca, dzień 2.
W końcu dojeżdżamy w okolice granicy, jak zwykle przychodzi kanar "sprawdzić" bilety, a my jak zwykle nie kupiliśmy ich w Krakowie (za 20 zł?), ale wyrażamy chęć współpracy... Ma być 2.80 zł, w końcu dajemy mu po dwa złote i przejeżdżamy na Słowację; pociąg ma pięciogodzinne opóźnienie, boję się więc wyjść w Plavcu po bilety, kupujemy je u słowackiego konduktora, i po krótkiej drzemce jesteśmy w Koszycach. Szybko kupujemy bilety do Hidasnemeti na Węgrzech, a mając jeszcze godzinę zapasu biegniemy na miasto, do restauracji, którą odkryliśmy rok temu i jemy wspaniały vyprazany syr, do tego obowiązkowo hranolki, tatarska omacka i dobre słowackie piwo. Stamtąd biegiem na dworzec i w ostatnim momencie znaleźliśmy się w pociągu do Hidasnemeti. Pół godziny później byliśmy już na Węgrzech i próbowaliśmy nawiązać kontakt z panią w okienku kasowym. Na szczęście mówiła po słowacku, więc dość szybko wytłumaczyła nam, że nasz pociąg odjeżdża za 2 godziny, a najbliższy kantor jest... na przejściu granicznym, tyle, że drogowym, 6 km stąd. Kiedy już przymierzałem się do truchtu na granicę, okazało się, że na poczcie można wyciągnąć pieniądze z karty visa. Po chwili byłem bogatszy o 7000 Ft, za które kupiliśmy bilety na pociąg do ostatniej stacji na Węgrzech, Biharkeresztes.
Do wieczora telepaliśmy się pociągami - z przesiadkami w Miskolc i Puspokladany - aż w końcu dojechaliśmy do Mezopeterd, malutkiej wioski, ostatniej stacji przed Biharkeresztes. Było już całkiem późno, a nie było wiadomo jak będzie z połączeniami w Oradei, stwierdziliśmy więc, że prześpimy się w lasku zaznaczonym na mapie, a granicę węgiersko-rumuńską przekroczymy rano.
Nasze wymarzone miejsce na spanie okazało się chaszczą tak gestą, że nie dało się do niej wejść, mocno podmokłą i z chmarami komarów. Ruszyliśmy więc dalej asfaltową drogą w kierunku granicy, licząc na to, że albo znajdziemy po drodze jakieś inne miejsce, albo w ostateczności przenocujemy na kempingu w Artand, przed samą granicą. W końcu znaleźliśmy malutką polankę między polem kukurydzy a niewielkim zagajnikiem - tak szeroką by akurat zmieścić karimatę - dobrze osłoniętą ze wszystkich stron, i nie jedząc już nawet kolacji rozłożyliśmy karimaty i weszliśmy do śpiworków. Najpierw jednak męczyły nas komary (następnego dnia na samych ustach naliczyłem 6 ukąszeń), a kiedy wreszcie udało nam się zasnąć, zaczęła się ulewa... Szybko rozbiliśmy namioty i przespaliśmy się do rana.
25 lipca, dzień 3.
Wstaliśmy rano w przerwie deszczu, w gęstej mgle zwinęliśmy namioty i idąc polną drogą wzdłuż pola kukurydzy doszliśmy do asfaltu, którym ruszyliśmy dalej w stronę granicy. Po chwili rozpoczęła się straszna ulewa, a my rozdzieliliśmy się, żeby łatwiej było złapać stopa... choć i tak nic nie jechało. W końcu przypomniałem sobie, że jakieś 2 km przed granicą jest bar, wpadłem tam trochę się osuszyć, Adrian z Szopenem złapali zaś wtedy stopa, którym dojechali do granicy. Podrałowałem jeszcze 2 km do granicy, tam popytaliśmy chwilę kierowców i zaraz siedzieliśmy w samochodach, którymi mieliśmy się dostać do Oradea. Dość szybko okazało się jednak, że Węgier, który mnie wiózł nie dopełnił jakichś formalności związanych z cłem i musiał wracać do Debreczyna, mi natomiast pozostało dalsze łapanie stopa. Przeszedłem więc pytać pod rumuńską część granicy, tam dogadałem się z Niemcem z Ulm, że weźmie mnie za granicą i ruszyłem po stempel. Kiedy po paru zdawkowych pytaniach ujrzałem w paszporcie stempel uspokoiłem się (rok temu w podróży z Krymu do Turcji zostałem deportowany z Rumunii do Mołdawii z zakazem wjazdu na rok... a było to 25 lipca...), i po niecałej godzinie dołączyłem do pozostałej dwójki na dworcu w Oradei.
W Oradei mieliśmy chwilę czasu do odjazdu osobowego do Arad, skoczyliśmy więc coś zjeść, zrobiliśmy małe zakupy, no i trzy godziny w kolejnym pociągu... Zaczęło być ciepło, więc przynajmniej podsuszyliśmy namioty.
Pociąg do Petrosani miał przyjechać do stacji docelowej około północy, zdecydowaliśmy więc, że poczekamy na następny, notabene Karpaty jadące z Warszawy, oczywiście opóźnione o 100 minut - nawet tu dosięgła nas karząca ręka PKP. Pochodziliśmy więc trochę po centrum Aradu, zjedliśmy coś i wróciliśmy na dworzec, do przeuroczej dworcowej poczekalni, gdzie tradycyjnie dzieliliśmy czas między opędzanie się od Cyganów i słuchanie popisów wokalnych jakiegoś pijaka.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż