Rumuńskie góry, bułgarskie plaże (2001)
artykuł czytany
7672
razy
4 sierpnia, dzień 14.
Obudziłem się przed szóstą, po cichu wyszedłem ze śpiwora, zabrałem aparat i nową kliszę, i poszedłem na skraj klifu obejrzeć wschód słońca. Widok był po prostu rewelacyjny...
Około 8 zwinęliśmy się i wróciliśmy do Achtopola; zjedliśmy na śniadanie jogurt i bancziki, kupiliśmy niewielkiego arbuza i ruszyliśmy na plażę - podobno jedną z najpiękniejszych w Bułgarii. Nie była ona zła, ale zachwyceni też nie byliśmy, do tego był potworny upał, a nie można było wypożyczyć parasoli... Lepiej już było w licznych skalistych zatoczkach ciągnących się wzdłuż plaży... Kiedy mieliśmy dość wróciliśmy do Achtopola, wypiliśmy zimny, orzeźwiający airan (jogurt z wodą i kostkami lodu) i zaczęliśmy rozglądać się za knajpką na obiad. Szybko znaleźliśmy małą knajpkę ukrytą w winoroślach i tam zjedliśmy tarator (zimną zupę zrobioną z jogurtu, ogórka i czosnku) i pyszne giuwecze.
Resztę dnia spędziliśmy na małej skalistej wysepce koło latarni, skąd rozciągał się wspaniały widok na wybrzeże i Achtopol, i wieczornym mikrobusem udaliśmy się do z powrotem do Burgas, a stamtąd nocnym pociągiem do Sofii.
5 sierpnia, dzień 15.
Rano byliśmy w Sofii i tu niespodzianka - okazało się, że w weekendy kursuje dodatkowy pociąg do Widin, więc zamiast czekać 6 godzin od razu możemy się przesiąść. Tylko w Bułgarii pociąg może jechać 200 km przez pięć i pół godziny. Pospieszny zatrzymywał się w takich wioskach, że tylko parę wagonów stało na stacji, a reszta pociągu gdzieś w polu.
W końcu dowlekliśmy się do Widin - tam dwójka Czechów, których poznaliśmy w pociągu (wracali z Gruzji) zdecydowała się, że idzie 10 km do przejścia pieszo, my natomiast odeszliśmy trochę od dworca szukając taksówki po rozsądnej cenie i wkrótce jechaliśmy do granicy za 3 lv (=3 DM)- nasze ostatnie bułgarskie pieniądze.
Szybko przeszliśmy kontrolę i... pozostało nam czekać na prom. Po godzinie czekania w strasznym upale dowiedzieliśmy się, że prom przypłynie dopiero wtedy, kiedy załaduje się na niego odpowiednia liczba samochodów w Calafat, po rumuńskiej stronie Dunaju. A to niedziela - więc mały ruch - i może to być nawet za dobrych kilka godzin. Siedzimy w cieniu jakiejś budy, ale nawet w cieniu jest taki skwar, że nie da się wytrzymać, a wiatr jest tak gorący, że nie przynosi żadnej ulgi. A bezdomne psy po prostu nas wykańczają...
Po trzech godzinach w końcu załadowaliśmy się na prom, którym płynęliśmy kolejną godzinę (powinno być pół), bo lekko wstawiona załoga nie mogła sobie poradzić z przybiciem do Calafatu i musiała robić kilka podejść :) Szybko zebraliśmy rumuńskie pieczątki, przedarliśmy się przez pierwsze stado Cyganów i ruszyliśmy na dworzec. Od razu poczuliśmy, że jesteśmy w Rumunii - wszędzie bose brudasy, chwytające za rękę i krzyczące: "Mani!", wszędzie: "Daj markę!", papierosa albo to co akurat trzymasz w ręce.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż