Rumuńskie góry, bułgarskie plaże (2001)
artykuł czytany
7672
razy
31 lipca, dzień 10.
Kiedy rano się obudziliśmy naszych dziwnych współlokatorów-Szwedów już nie było, zwinęliśmy się więc czym prędzej i poszliśmy na Bartolomeu Gara szukać busa do Sinaia - czyli rumuńskiego Zakopanego. Okazało się jednak, że żadne busów do Sinaia stamtąd nie odjeżdżają, wzięliśmy więc taksówkę na główny dworzec (znów za pół dolara) i kontynuowaliśmy poszukiwania tam. Okazało się, ze busy odjeżdżają co pół godziny, skoczyliśmy więc na ohydną pizzę i ustawiliśmy się w miejscu, gdzie miał podjechać nasz transport. Staliśmy tak w okropnym skwarze przez ponad półtorej godziny i nic... Zaczęliśmy się więc rozglądać za pociągiem; w kolejce do kasy poznałem Mel, Angielkę, która zresztą mieszkała przez rok w Krakowie - kiedy doszliśmy do kasy okazało się jednak, że nie ma już biletów, a kolejny pociąg jedzie dopiero o 15. To strasznie późno, bo zamierzaliśmy w Sinaia wjechać kolejką linową na Cotu 2000 i stamtąd przejść przez większą część Bucegów do Omula, najwyższego szczytu tego pasma (2505).
Zagadaliśmy więc taksówkarza, który w końcu zgodził się wziąć nas swoją rozpadającą się Dacią za 2$ od osoby i po ponad godzinie niezwykle dynamicznej jazdy po górskich serpentynach byliśmy na miejscu. Tam rozdzieliliśmy się z Mel i Pam (Szkotką, która też z nami jechała) i po zrobieniu niezbędnych zapasów (woda, czekolada i wino) i zjedzeniu kebaba wjechaliśmy kolejką na Cotu 2000, skąd od razu ruszyliśmy na północ, w stronę Omula.
Tym razem pogoda była rewelacyjna - zamiast walczyć o przeżycie, jak w Retezacie, idąc przez wielkie puste łąki rozkoszowaliśmy się słoneczkiem. Przez kilka godzin szliśmy zupełnie sami przez połoninki, niesamowicie porozcinane przez wodę, z króciutką, jakby przystrzyżoną trawą. Początkowo jedynym problemem były śmieci walające się wszędzie dookoła - w końcu każdy pseudo-turysta może tak łatwo wjechać kolejką z Sinaia lub Busteni; jednak za Babele było już inaczej, zupełnie czysto, a widoki zapierały dech w piersi - niesamowite przepaście, piękne doliny, wszystko w zachodzącym słońcu...
Wieczorkiem doszliśmy wreszcie na Omul i stwierdziliśmy, że tam zostaniemy na noc; nocleg (i to w łóżku) i obiad kosztował nas łącznie 3$! Spokojnie zjedliśmy sobie obiad i siedzieliśmy leniuchując, a przy okazji kończąc wino, kiedy tuż przed zmrokiem do schroniska wpadły nasze dwie znajome z wysp. Wkrótce zrobiło się ciemno, a że w schronisku nie było elektryczności na stołach pojawiły się świeczki... I tak przegadaliśmy cały wieczór... (ach ten szkocki akcent :)
1 sierpnia, dzień 11.
Noc spędziliśmy w klimatycznej zbiorowej sali - piętrowe łóżka lecą wzdłuż ścian, a na środku stoi wielki kaflowy piec, który grzeje całą noc. Co prawda ścisk był ogromny, jakiś gość całą noc się do mnie niebezpiecznie przytulał, ale jakoś przeżyliśmy, i rano, po zjedzeniu śniadania ruszyliśmy na szlak. Czekało nas zejście do Branu, do zamku Draculi, a to oznaczało dokładnie 2000 metrów zejścia. Szlak był naprawdę piękny, ale pokonanie go z ciężkimi plecakami, mimo że szliśmy w dół, było bardzo męczące. Momentami ścieżka w ogóle nie była wydeptana i ślizgaliśmy się po porannej rosie, gdzie indziej grunt wręcz usuwał się spod nóg. Po drodze, przez cały dzień, spotkaliśmy tylko dwie osoby - dwójkę Czechów z Ostrawy, na których zresztą później natrafiliśmy na bukaresztańskim Gara de Nord.
W Branie szybko zjedliśmy i zabraliśmy się za zwiedzanie klimatycznego zamku - wąskie korytarze i przejścia, labirynty krużganków, malutki dziedziniec z niesamowitą atmosferą... I ruszyliśmy z powrotem do Braszowa, a stamtąd za 100 000 lei mikrobusem do Bukaresztu. Kiedy wieczorem dotarliśmy do Gara de Nord - głównego dworca kolejowego - okazało się, że ostatni pociąg do Bułgarii już odjechał, a następny będzie w południe następnego dnia. W koncu znaleźliśmy jednak połączenie do Giurgiu, ostatniej stacji w Rumunii, a przy okazji spotkaliśmy dwójkę Czechów jadących do Pakistanu, w Hindukusz, a póki co - w tym samym kierunku. Pociąg miał jednak jechać o 6 rano, i to z Bucuresti Progresu, małej stacyjki na zupełnych peryferiach stolicy.
Tymczasem dojechaliśmy w piątkę metrem do Piata Unirii, stamtąd przeszliśmy się do Piata Universitatii, czyli samego serca Bukaresztu, i dalej, wzdłuż kanału, do parku przylegającego do Parlamentu - drugiego największego budynku świata, wspaniałego pomysłu Nicolae Ceausescu, na który poszła cała zabytkowa dzielnica. Było strasznie gorąco, termometr pokazywał 31 stopni, mimo że dochodziła północ, kupiliśmy więc w budce zmrożone wina Cotnari, ser, chleb i rozłożyliśmy się na trawie w opustoszałym o tej porze parku.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż