Elbrus 2004 - studencka wyprawa turystyczno-naukowa
artykuł czytany
5549
razy
10.06
O 8 budzi nas piękna pogoda - świeci słońce. W nocy dostałem smsa od Beaty, że w Gdańsku wszystko ok. sms mobilizuje do działania. Robimy śniadanie, pakujemy się. O 9:30 kolejką wjeżdżają pierwsi narciarze. My wychodzimy w górę. Znowu Pysiek idzie pierwszy, potem ja, dalej Bocian z Budzikiem. Idzie się coraz ciężej - wysokość daje się we znaki. Robimy coraz więcej przerw. W pewnym momencie z lewej strony mijamy żółty namiot - jednak ludzie w nim jeszcze śpią. Co jakiś czas widać szczeliny (śnieg w tych miejscach jest wyraźnie inny). Dostaję smsa od Beaty - jeszcze leży w łóżku, a my już brniemy w śniegu. Gdzie tu sprawiedliwość? Około południa dochodzimy na 3800, do tzw. Beczek. Zatrzymujemy się w beczkach na parę chwil, odpoczywamy, smarujemy się intensywnie kremem, poprawiamy okulary... Beczki są to ogromne metalowe walce, które służą za schronisko. Jest tam prąd, doprowadzony przez potężne słupy energetyczne, które znacznie zdegenerowały górę. Nocleg w Beczkach kosztuje 300 rubli. Pogoda jest wspaniała - bardzo dobrze widać obydwa wierzchołki, wydają się być bardzo blisko. Po pół godzinie ruszamy w górę, do Priuta 11 na 4160. Z początku idzie się dobrze - pogoda cudna, wszystko dobrze widać. Jednak w pewnym momencie pogoda się nagle załamuje. Przychodzi mgła, zaczyna padać śnieg. Robi się trochę nieciekawie, bo widoczność spada do góra dwóch metrów. Pysiek uciekł gdzieś do przodu, a my w trójkę idziemy po śladach ratraka. Ślady są coraz mniej widoczne, często idziemy na przysłowiową pałę. Śnieg nawala jak oszalały, zimno jak cholera, wiatr hula. Całe szczęście, że co jakiś czas mija nas ratrak - odnawia ślady i jakoś można iść. Jednak coś zaczyna nie grać. Priut 11 jest położony na uboczu, po lewej stronie naszego szlaku. Jak tam trafić? No i stało się. Zapędziliśmy się trochę za daleko, ale na szczęście Bocian wyczaił gdzie jest schronisko. Wchodzimy do Priuta. Jest to nowy budynek, powstały obok starego, dużego schroniska, spalonego parę lat temu. Stare schronisko robi nieciekawe wrażenie - zostały tylko gołe, przypalone mury. W chacie na dole stoi ogromny gar ze śniegiem - można dzięki niemu bez problemu zagotować sobie wrzątek. Na piętrze znajdują się prycze do spania (na kształt tych ze starego schroniska w Morskim Oku). Jest przytulnie, dosyć ciepło (ok. +5°C). Zastanawiamy się co robić, gdyż zażądali od nas 250 rubli za noc. Może będziemy się targować. W końcu warunki są wyśmienite, ale jednak dziura w portfelu mówi nam, że później może być krucho. Wiem, że powyżej Priutu jest też jakieś schronisko. Tylko jak to sprawdzić? Pogoda jest okropna, ledwo można wyjść ze schroniska, jesteśmy przemoczeni i przemarznięci. W końcu decyzja. Bocian i Pysiek wychodzą na poszukiwania noclegu. Serioża i ja zostajemy w Priucie - jemy coś, rozmawiamy z poznanym Belgiem o Elbrusie. Mówi, że już tutaj parę dni siedzi i ma wszystkiego dosyć. W nocy próbował atakować, ale nie dało rady. Dzisiaj w nocy robi już ostatnią próbę. Jak się nie uda to robi odwrót. Za trzy dni ma samolot z Mineralnych Wód. Takiemu to dobrze - ma wypasione jedzenie, niezłą miejscówkę do spania, a za trzy dni będzie już sobie siedział w przytulnej Belgii. Wracają Bocian z Pyśkiem. Wyglądają nie za ciekawie - widać po nich, że na zewnątrz konkretna piździawa. Chłopaki mają dwie wiadomości. Powyżej Priuta, jakieś pół godziny drogi, jest schronisko, ale pełne Polaków (jest jedno wolne pomieszczenie, ale standard ma niski). To źle, ale znaleźli również budkę 3 x 3 metry. Jest ciasna, zawieszona nad przepaścią, ale podparta linami stalowymi i co najważniejsze za darmo. Żartujemy, że najwyżej obudzimy się na dole. Decydujemy się na wyjście. Wieje huraganowy wiatr, nawala śnieg, mgła utrudnia widoczność. Idziemy dosyć szybko i po pół godzinie docieramy do budy. Buda służy za schronienie dla ratowników. Ma przedsionek 1 x 3 metra oraz pokoik 2 x 3 metra. Jak dla nas super warunki, pomimo, że jej wysokość oscyluje w granicach 1,6 metra i na suficie jest zamarznięty śnieg - grozi to skropleniem i zamoczeniem śpiworów. Rozpakowujemy się i zaczynamy przyrządzać posiłek - dzisiaj są to zupki chińskie, bo jesteśmy zrypani na maxa. Całą budą trzęsie co niemiara. Na zewnątrz nie da rady wyjść, temperatura jest bardzo niska. Przy tym wietrze może być ok. -20°C. Jak Bocian wychodzi po śnieg do herbaty to prawie go zwiewa. W takich warunkach jeszcze nie przebywaliśmy. Pijemy herbatę. Jest już ciemno. Rozmawiamy z Bocianem o przyszłości - o robocie, o mieszkaniu, o założeniu rodziny. Robi się swojsko, rodzinnie, jakbyśmy byli w Polsce, 4200 metrów niżej. Idziemy spać. Całą noc chatka trzęsie się od wiatru.
11.06
Budzimy się ok. 9. Coś niedobrego dzieje się z nami. Boli mnie głowa. Najchętniej bym dalej spał, ale nie mogę. Serioża jest nie do poznania. Ma całą spuchniętą głowę - wygląda dziwnie. Teraz już wiemy - to pierwsze objawy choroby wysokościowej. Fakt ten potęguje duża wilgotność panująca w budzie. Pomimo, że jest ranek to czujemy się zmęczeni. Myślimy o tym, żeby ograniczyć racje żywnościowe i czekać tutaj na atak. Jednak jest to bezsensu - na żarciu nie można oszczędzać, bo nie będziemy mieli siły na atak. Szybka decyzja. Przenosimy się do schroniska, leżącego 100 metrów dalej. Może tam będzie lepiej. Płacimy 150 rubli za noc. Pomieszczenie rzeczywiście nie jest zbyt luksusowe - na podłodze leży śnieg, drzwi się nie zamykają, folia zamiast szyb. Jednak nie jest tutaj wilgotno - buda jest wysoka. Robimy śniadanie, odpoczywamy. Do naszej kanciapy przychodzi dwóch turystów rosyjskich - widać różnicę w ekwipunku. Pogoda się ustabilizowała, miejscami wychodzi słońce. Pysiek z Budzikiem pożyczają od Rosjan koszki (ros. raki). Jedzenia mamy coraz mniej, w związku z czym, jeżeli będzie ładna pogoda, w nocy przeprowadzimy atak. Około 15 idziemy aklimatyzacyjnie do Skał Pastuchowa. Idzie się już coraz ciężej - ostatnia noc oraz wysokość robią swoje. Z trudem dochodzimy do skał, a w zasadzie zawracamy przed nimi - dochodzimy na 4600. Podczas drogi zejściowej załamuje się pogoda. Robi się mgła. Z trudem wracamy do naszego schroniska. Odpoczywamy. Jeden z Rosjan mówi do mnie po angielsku, że wynikł poważny problem. Okazuje się, że Rosjanie się rozmyślili i Pysiek z Budzikiem muszą im oddać raki - bezsensu. Dochodzi do ostrej dyskusji, ale bezskutecznie. Wszystko już niby zaczęło grać, a tu trach... Wyjście Pyśka i Budzika bez raków jest bezsensu - byle poślizgnięcie i lecą w dół - 100, 200, 400 a może 500 metrów... Konsternacja. Pysiek jest na tyle zdeterminowany, że pójdzie nawet bez raków. Trochę głupio, ale jeżeli ma takie ciśnienie, to jest to jego suwerenna decyzja. W razie czego wymienimy się rakami na przełęczy. Serioża czuje się bardzo źle i stwierdza, że jutro nas opuści - zejdzie do Terskołu. Rozsądna decyzja, zwłaszcza, że nie wygląda zbyt ciekawie i źle się czuje. O 19 idziemy spać. Na 1 mamy nastawiony budzik. Myślimy o tym by ruszyć o 2, wtedy będziemy na szczycie około 8-9.
12.06
Dzwoni budzik. Jest 1. Całą budą trzęsie niemiłosiernie, hula mroźny wiatr. Nie chce się wychodzić z ciepłego śpiwora. Przestawiamy budziki na 3. O 3 pogoda nadal się nie zmieniła - piździ. Zasypiamy. O 4 budzą nas odgłosy polskiej ekipy, która szykuje się do wyjścia - co chwilę świecą czołówki. Piździ jednak dalej. Śpimy. Budzę się o 7 i nie słyszę nic... Wychodzę na zewnątrz i nie wierzę własnym oczom - pogoda jak w bajce, żadnej chmury na niebie, obydwa wierzchołki widać idealnie. Podnoszę alarm, budzę chłopaków. Szybko przygotowujemy śniadanie - solidna porcja mleka, płatków i odżywki węglowodanowej od Kamińskiego. Wychodzimy. Jest pięknie i idzie się dobrze. Tuż przed przełęczą wzmaga się wiatr, czasami trzeba zrobić przerwę. Tuż przed Skałami Pastuchowa dogania nas grupka jednakowo ubranych osób - są to bardzo dobrze wyekspediowani Szwedzi: super kurtki, spodnie, skorupy, raki... Idziemy wymieszani: pierwszy standardowo Pysiek, potem Szwed, ja, Szwed, a niżej Bocian z jeszcze chyba jakimiś Szwedami. Idzie się bardzo ciężko, chociaż co kilkadziesiąt metrów są porozstawiane tyczki. Śnieg jest zmrożony. Każdy ruch jest na wagę złota. Po 10 krokach trzeba robić przerwę. Oddycham bardzo szybko i ciężko, tak, jakbym cały dzień machał łopatą. Czuć wysokość. Musi już być około 5000 - bardzo blisko zdaje się być wschodni wierzchołek. Nagle w zmrożonym śniegu blokuje mi się kijek. Wyciągam go, ale talerzyk się wypina i zaczyna lecieć w dół. Ja szybko rzucam się w pogoń, wpadam w poślizg i czuję, że lecę!!! Instynktownie próbuję wbić raki - to może mnie uratować. Udaje się. Poleciałem ze 30 metrów. Po chwili do mnie dochodzi co zrobiłem. To było zupełnie bezsensu. Taki talerzyk jest warty może z 5 zł, a polecieć mogłem z 500 metrów. Wątpię, żebym atrakcyjnie wyglądał na dole. Jest to ostrzeżenie - trzeba iść ostrożniej. A idzie mi się coraz gorzej - jest bardzo zimno; pomimo, że jestem ciepło ubrany: skorupy, spodnie texowe, kalesony, parę warstw bluz, koszul, kominiarka, czapka, dwa kaptury i podwójne rękawice. Ręce zamarzają, w twarz też jest zimno, jedynie z nogami jest ok. - w końcu ciężko pracują. Na początku przełęczy dogania mnie Szwed - coś się pyta, coś mu odpowidam, nie pamiętam nawet co. Źle się czuję. Jestem wykończony. Idąc dalej widzę siedzącego Pyśka - macha przyjaźnie. U niego wszystko dobrze, ale jak on tu wlazł bez raków... Podchodzę do Pyśka, nieco powyżej przełęczy, próbuję usiąść i... znowu pojechałem, tym razem 6-8 metrów. Zapomniałem, że muszę dobrze wbić raki, a dopiero potem usiąść. Odpoczywamy. Widzimy dochodzących Szwedów, czekamy na Bociana. Za bardzo nie wiadomo jak iść dalej, bo robi się stromizna o nachyleniu około 60°. Tyczki idą jakoś trawersem. Idę na drugą stronę przełęczy, tam widać stromiznę po drugiej stronie. Jest mi niedobrze, kręci mi się w głowie, każdy ruch to ogromny wysiłek. Przychodzi Bocian. Zastanawiamy się co dalej począć. Pysiek mówi, że nie będzie dalej szedł, bo nie ma raków, a jest już bardzo stromo - boi się, że się spieprzy. Ja nie czuję się na siłach, zwłaszcza, że u góry już bardzo piździ. Bocian mówi, że on pójdzie do góry. Sam. Do szczytu brakuje nam 242 metrów, jesteśmy na 5400. Niby tak blisko, a tak daleko. Podejmujemy ostateczną decyzję - ja i Pysiek wracamy, a Bocian idzie do góry. Idziemy przez przełęcz, mijają nas Szwedzi. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Gdy jesteśmy już za przełęczą zwalniam nieco. Widząc Pyśka z przodu zastanawiam się, jak on tu może iść bez raków, przecież moment nieuwagi i leci... Napływają mi łzy do oczu. Szczyt był na wyciągnięcie ręki, tak blisko... Jestem wkurzony. Bardzo chciałem zadzwonić ze szczytu do Polski, do Beaty, spytać się czy wie gdzie jestem. Odpowiedzieć, że jestem 5642 metry wyżej od niej. Powiedzieć, że brakuje mi jej. Tak po prostu. Nawet nie zdaję sobie sprawy, że odwrót jest najlepszą decyzją. Ciśnienie ze mnie schodzi. Idę spokojnie, jak po naszych Beskidach czy Tatrach, tylko wszystko jakieś takie większe. Zaczynam myśleć o przyszłości, o tym jak to będzie, jak się życie ułoży. Czuję się już lepiej. Doganiam Pyśka. Jesteśmy gdzieś na 4800 i stwierdzam, że muszę napisać smsa do Beaty. Piszę, że nie jestem bohaterem, że nie wlazłem, że zabrakło... Może bym się porwał na wejście do góry, gdyby nie Ktoś, kto czeka na mnie w Gdańsku. Ktoś komu obiecałem, że po powrocie napijemy się dobrej rosyjskiej wódeczki... Beata dzwoni do mnie. Mówię, że opalam się na 4800, że wszystko ok. Jest zadowolona z decyzji o odwrocie. Nie wierzy, że przy takiej temperaturze można się opalać. Dziwnie się słyszy głos kogoś bliskiego - głos który jest 3500 km dalej. Schodząc rozmawiamy z Pyśkiem o przyszłości, o tym, co będzie po studiach, jaką górę zrobimy za rok. Czujemy się jacyś tacy dojrzalsi, inni. Stwierdzamy, że te 5400 to i tak jest wspaniałe osiągnięcie - w końcu byliśmy na zboczach zachodniego wierzchołka. Delektujemy się przepięknym widokiem na pasmo graniczne, z brylującą Uszbą na czele. Niezapomniany widok. Za Skałami Pastuchowa spotykamy się z ciekawą rzeczą - jeden za drugim , jak po sznurku szło ok. 30 ludzi. Byli to turyści z Zachodu. Gdy dowiedzieli się, że my jesteśmy z Polski to zacytowali „Jeszcze Polska nie zginęła". Do schroniska dotarliśmy bardzo wycieńczeni. Musimy uzupełnić braki płynów, kalorie. Po jakimś czasie zjawia się Bocian - zdobył szczyt!!! Gratulujemy mu. On na to, że założył się z ziomalem z dzielni o skrzynkę piwa, że wlezie na górę. Ziomek myślał, że to wielka dynia, a okazało się to małą banią (jakby powiedział Bocian). Ma jednak odmrożony nos. To wszystko przez wojskową kominiarkę, która ma dziurę na nosie. Robimy jedzenie, odpoczywamy. Pod wieczór robimy sesję fotograficzną - bardzo ładnie widać wierzchołki, z pióropuszami śniegu zdmuchiwanymi ze szczytu. Hiszpanie, będący w schronisku dziwią się z naszej radości. Okazuje się, że Polacy, którzy mieszkali w schronisku wcale nie wyszli na atak - dziwimy się. Ale takie już są komercyjne wyprawy - mają dużo szmalu, wypasiony sprzęt, ale za to prawie zero motywacji. Nagle przychodzi do nas kierownik polskiej wyprawy i pyta się czy coś wiemy na temat Szwedów, którzy szli na wierzchołek. My mówimy, że owszem wiemy, bo szli razem z nami i nieopodal naszego schroniska mieli rozstawiony namiot (ten sam namiot mijaliśmy na trasie z Mira do Beczek). Okazuje się, że jeden ze Szwedów spadł z rejonu szczytu i ma dosyć poważnie rozbitą głowę. Pod wieczór widzimy ratowników rosyjskich idących w tzw. gąsienicy na szczyt. Mają niezłe tempo - jeden je dyktuje i co jakiś czas się zmieniają. Zmęczeni idziemy spać.
13.06
Budzimy się inaczej niż w poprzednich dniach. Gdzieś zeszło to ciśnienie związane ze zdobywaniem szczytu. Pakujemy się, zwijamy graty. Na szczęście nie ma właściciela schroniska i nie musimy płacić za nocleg. Schodzimy w dół. Idzie się nam lekko, przyjemnie, jest ładna pogoda. Między Beczkami a Mirem trwają zawody narciarskie, działa wyciąg krzesełkowy. Schodzimy między zjeżdżającymi narciarzami. W Mirze pijemy piwo - pierwszy napój, w którym nie czuć śniegu. Wchodzi od razu, bez problemu. Nasze osłabione organizmy czują tę niewielką ilość alkoholu. Kręci się w głowie. Schodzimy do pośredniej stacji kolejki - cały czas idzie się super, świeci słońce. Na stacji robimy sobie przerwę. Otacza nas grupa młodzieży rosyjskiej. Koniecznie chcą mieć zdjęcie ze skałołazami lub, jak mówią inni, z alpinistami. Czujemy się co najmniej jak bohaterscy zdobywcy Mount Everestu. Schodzimy dalej, do Azau. Po drodze zbieramy kamienie - pamiątkę dla nas i naszych bliskich. Na dole skwar nie do wytrzymania, leje się z nas pot. Musi być z +20°C. Ciekawe czy się nie rozchorujemy, bo na górze było 40° mniej. Chwila odpoczynku w Azau, kupujemy pamiątki. Ja, opierając się o barierkę, brudzę się żółtą farbą. Złośliwość rzeczy martwych - przez cały atak byłem czysty jak łza, a tu całe spodnie ufajdane. Schodzimy do Terskołu. Tam już czeka na nas Budzik. Rozpakowujemy się, czyścimy graty. Dopiero teraz czujemy jak śmierdzimy. Opalamy się przed naszym białym domkiem. Zmęczeni idziemy dosyć wcześnie spać. Wreszcie normalne łóżko.
14.06
Budzi nas właścicielka białego domku - chce pieniądze za noc. Ciężko się wstaje z normalnego wyrka - człowiek by spał, spał i spał... Jemy śniadanie, już w miarę normalne. Bocian, Budzik i Pysiek idą w dolinkę pod Czegetem. Ja zostaję - chcę odpocząć, porobić porządki. Chłopaki wracają około 15. Robimy obiad, pakujemy się. Mamy mało pieniędzy, w związku z tym nie możemy dłużej zostać w Terskole. Mamy plan by iść w dół Doliny Baksanu, dzięki czemu zaoszczędzimy pieniędzy na późniejszym transporcie do Mineralnych Wód. Wychodzimy o 17. Idziemy wzdłuż malowniczej doliny, bokiem płynie rzeka. W pewnym momencie mija nas auto - łada niva, jak ich wiele tutaj. Auto zatrzymuje się i wychodzi z niego właściciel schroniska spod Elbrusa. Witamy się z nim serdecznie, a on nam mówi, że nie zapłaciliśmy za ostatnią noc na hiżynie (ros. u góry). Niestety musimy zapłacić, co wiąże się ze znacznym uszczupleniem naszych budżetów. Zostaje mi 200 rubli (~8$). Katastrofa, ale mam jeszcze rezerwę na czarną godzinę. Jesteśmy już znużeni marszem, robimy coraz więcej przerw, szukamy dobrego miejsca na rozbicie pałatki (ros. namiot). Na nasze szczęście na jednym z postojów zatrzymuje się stara łada. Bardzo sympatyczny pan oferuje nam podwiezienie - my na to mówimy, że dziengów niet. On jednak jest uparty i chcemy czy nie chcemy musimy się z nim zabrać. Mówi, że widział nas w Azau, jak schodziliśmy z góry - może dlatego był taki uparty. Ledwo mieścimy się w cztery osoby z bagażami. Dojeżdżamy do miejscowości Elbrus. Tutaj nas wysadza i nie bierze pieniędzy. Idziemy w górę doliny Adyl-Su w celu znalezienia kawałka płaskiej przestrzeni. Ale im dalej idziemy, tym żadnego kawałka nie widzimy. W końcu robi się zmrok. Idziemy w stronę jakiś zabudowań, tam może uda nam się rozbić namiot. Wchodzimy na posesję. Widzimy spalony dworek, baraki, domki - co to może być? Pytamy się pierwszą lepszą osobę gdzie tu można rozbić pałatkę. Mówi, że gdziekolwiek, ale tam dalej jest kierownik i on podejmie decyzję. Kierownik proponuje nam domek, w takiej samej cenie jak rozbicie namiotu. Jest super - bierzemy domek. Okazuje się, że znaleźliśmy się w ośrodku dla weteranów alpinizmu! Domki są skromnie urządzone - dwa łóżka i szafka w jednym pokoju i podobnie w bliźniaczym za ścianą. Budzik z Bocianem zajmują jeden, drugi Pysiek i ja. Szybko robimy coś do jedzenia i idziemy spać.
15.06
Jest fajnie. Znaleźliśmy się w ośrodku dla weteranów alpinizmu - to coś szczególnie dla nas. W końcu mamy odmrożenia - Bocian ma dosyć solidnie nos, Pysiek też nos, a ja czoło i nos. Kierownik wziął od nas śmieszne pieniądze - 40 rubli od osoby. Myślimy, że może zostaniemy tutaj dłużej, bo pociąg mamy dopiero za cztery dni. Idziemy do wioski po zakupy - chleb za 8 rubli, napój gazowany za 10 i coś na chleb za 20. Razem wychodzi 24 ruble na głowę. Na więcej nas nie stać. Cały dzień spędzamy na grze w karty i odpoczynku. Obserwujemy również kolejne nowe inwestycje kierownika i jego zespołu. Salwy śmiechu wywołuje w nas kopanie dołu i przeciąganie jakiegoś kabla. Zatrudnione przy tym są tylko kobiety - widać, że w równouprawnieniu Rosja jest daleko przed nami... Nagle wielkie poruszenie wśród obsługi bazy. Zjawia się straż graniczna, która chce od nas paszporty. My grzecznie pokazujemy wszystkie dokumenty (registrację i paszport). Widząc nasze zmęczone i odmrożone twarze dają nam spokój. Dziwnie, że nie chcą łapówki, zwłaszcza, że znajdujemy się w strefie nadgranicznej, w której wymagane jest specjalne zezwolenie (tzw. propusk). Po wizycie mundurowych przychodzi do nas sąsiad - Rosjanin, alpinista. Do późnego wieczora studiujemy mapy najbliższych okolic. Po trzech godzinach jesteśmy znużeni opowieściami Rosjanina.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż