Elbrus 2004 - studencka wyprawa turystyczno-naukowa
artykuł czytany
5549
razy
16.06
Budzimy się ok. 10. Dobrze się nam tutaj śpi. Wychodzi na to, że po 12 godzin na dobę. To dobrze, zwłaszcza, że nasze jedzenie składa się z dwóch części: rano chleb, konserwa i herbata, a wieczorem zupka chińska. Nasz dzień składa się z dwóch standardowych części: rano wycieczka do sklepu, śniadanie i gra w karty. Po południu Bocian z Budzikiem idą do jednej z dolinek otaczających miejscowość Elbrus. Ja i Pysiek odpoczywamy. Przychodzi nasz znajomy Rosjanin i proponuje, że podwiezie nas do sklepu, bo sam jedzie po mleko dla dziecka. Oczywiście bardzo chętnie się zgadzamy, pomimo, że nie mamy prawie ani kopiejki przy duszy. Wsiadamy do dobrze utrzymanej łady nivy i pędzimy w górę doliny Baksanu. Sklep to mała budka w której można kupić wszystko. Dwóch sprzedawców od razu zagaja rozmowę z nami. Gdy się dowiadują, że my z Polszy to od razu wyciągają półlitrówkę wódki na zapleczu i zapraszają nas do wypicia kielonka. Wódeczka jest dobra, a zagrycha jeszcze lepsza - pomidory, ogórki, super twaróg domowej roboty. No ale cóż, kielonek wypity to trzeba wypić kolejnego. Pojawia się żona jednego ze sprzedawców, oczywiście zaczyna pić i wznosić toasty (za drużbę między narodami, za Polszę, za Kavkaz, etc.). Wódka zaczyna działać na nasze osłabione organizmy. Kupujemy jakiś suche bułki, robimy pamiątkowe zdjęcia ze sprzedawcami - Mustafą i ... Ach te muzułmańskie imiona. Nie pamiętamy jak się nazywał. Jedziemy z powrotem, po drodze zahaczając o źródła górskiej wody - naprawdę jest smaczna. Chłopaki wrócili z doliny i są zdziwieni, że nam się udało za darmo napić wódki. Wieczorem rozpalamy ognisko. Nasz przyjaciel z Rosji znowu zanudza nas swoimi opowieściami.
17.06
Dzisiaj zamierzamy opuścić bazę Adyl-Su i udać się niżej w dolinę. Rytm dnia standardowy - śniadanie, sklep, karty. Ok. 15 żegnamy się z kierownikiem ośrodka - mówi, żebyśmy przyjechali tu z jakąś grupą. Próbuje nas namówić na biznes: my mu przywieziemy grupę, a on podzieli się z nami zyskami. Idziemy szosą w dół doliny. Idzie się ciężko, z powodu niemiłosiernego upału i twardego asfaltu. Gdzieś w połowie drogi między Adyl-Su a Wierchnim Baksanem zatrzymuje się furgonetka. Dwóch młodych chłopaków mówi, że nas podwiozą i nie chcą za to żadnych pieniędzy. Mówimy, że chcemy dojechać tylko do Wierchniego Baksanu. Pakujemy się na furę i pędzimy aż do Tyrnyauzu. W Tyrnyauzie mieliśmy być 18 czerwca, ale skoro nadarzył się transport to skorzystaliśmy z niego czym prędzej. Miasto robi ponure wrażenie - pełno dziwnych ludzi kręci się po ulicach, domy są szare ponure, a nad miastem góruje kopalnia wolframu. Nowo poznani kierowcy pytają się czy byśmy się nie napili z nimi piwa. Mówią, że zaraz skoczą samochodem do sklepu po piwo, tylko mamy im dać 100 rubli. Budzik daje im pieniądze. Odjeżdżają, ale już więcej się nie pojawiają. Ludzka naiwność. Skroili nas jak dzieciaków. Musimy znaleźć sobie jakieś miejsce na rozbicie namiotu. Nie jest to łatwe, bo Tyrnyauz leży w dolinie (od południa i północy otoczony jest górami). Idziemy więc w górę doliny. Nie jest to przyjemne, zwłaszcza, że idą za nami typy spod ciemnej gwiazdy. Gdzieniegdzie na ulicach grupki piją alkohol. Jest już zmrok, a my nadal nie mamy znalezionego miejsca na namiot. W końcu wchodzimy na teren jakiegoś obiektu, który wygląda jak remiza straży pożarnej. Okazuje się, że jest to zakład doskonalenia zawodowego. Chcemy rozbić namiot na terenie zakładu, tuż za ogromnymi samochodami ciężarowymi. Uprzejma portierka mówi, że musi przedzwonić do naczelnika, bo sama nie może podjąć decyzji. Naczelnik się zgadza i rozbijamy się za samochodami. Jest to o tyle istotne, że w mieście nie jest bezpiecznie - łatwo można stać się ofiarą napadu. Portierka przynosi nam ciepłą herbatę, koperek (na terenie zakładu znajduje się ogródek z zieleniną). Kolacja z zieleniną smakuje wyśmienicie. Szybko idziemy spać. Jednak jest to ciężka noc, bo 2 metry od naszego namiotu swoją budę ma pies. Gdy tylko ktoś przechodzi obok bramy to wyje niemiłosiernie. Do bazy przyjeżdżają również w nocy samochody - widać, że jest to także parking strzeżony.
18.06
Wstajemy o 7. Chcemy jak najszybciej opuścić to nieciekawe miasto. Pakując się odkrywamy, że za naszym namiotem jest wielkie składowisko jakiś łupków. Bierzemy kilka z nich na pamiątkę. Gdy wychodzimy z zakładu to portierka życzy nam szczęśliwa. Idziemy przez to nieciekawe miasto. Dzisiaj chcemy się dostać do Mineralnych Wód. Dowiadujemy się, że z Tyrnyauza jeżdżą autobusy do Mineralnych Wód. Jednak nie możemy znaleźć przystanku. Ciekawe, czy tutaj jest coś takiego. W końcu dochodzimy do miejsca skąd odjeżdżają autobusy. Okazuje się, że do Mineralnych Wód nic nie jedzie, natomiast za pół godziny będzie autobus do Nalczika. To w sumie się dobrze składa, bo w Niżnim Baksanie wysiądziemy i zrobimy przesiadkę na autobus do Mineralnych. Nadjeżdża autobus, graty ładujemy do luków. Autobus wygląda okropnie - porozwalane siedzenia, brudno, śmierdzi spalinami. Ale na szczęście jest niedrogi i wiezie nas bezpiecznie do celu. Po drodze są tzw. posty - kontrole milicji. Autobusów z reguły nie zatrzymują na nich. Wysypujemy się na końcu doliny Baksanu, kierowca kasuje nas na 50 rubli od głowy. To niedużo jak za 70 kilometrowy odcinek. Idziemy przez skrzyżowanie, milicjanci z postu machają nam przyjaźnie. Wprost niewiarygodne. Za skrzyżowaniem odpoczywamy i łapiemy autobus. Po ok. godzinie udaje się nam złapać autobus relacji Nalczik - Mineralne Wody. Znowu bez problemu przejeżdżamy przez posty. Na uwagę zasługuje przydrożna sprzedaż mioteł - co kilkadziesiąt metrów stoją przydrożni sprzedawcy. Po południu dojeżdżamy do Mineralnych. Kierowca wysadza nas przy głównej ulicy prowadzącej do dworca. Chce 150 rubli, ale targujemy się zaciekle - ostatecznie cena zostaje obniżona do 100. Wiemy, że każdy rubel, przy naszych skromnych oszczędnościach, jest na wagę złota. Idziemy w stronę dworca. Po drodze kupujemy jakieś jedzenie i picie. Dworzec będzie naszym miejscem mieszkania przez najbliższe 30 godzin. Jest bardzo bezpiecznie, kręci się dużo mundurowych. Lokujemy się w poczekalni po lewej stronie. Jest dosyć nowoczesna - wygodne fotele i duży plazmowy telewizor na którym będziemy oglądać mecze piłkarskie w ramach Euro 2004. Idziemy kupić coś do dużego sklepu obok dworca. Jest dobrze zaopatrzony, a największe wrażenie robi kolekcja alkoholi. Miasto sprawia wrażenie uzdrowiska - w końcu jego nazwa nie jest przypadkowa. Kolację spożywamy w poczekalni. Rozmawiamy z młodymi chłopakami, którzy jadą na Syberię odbyć 2-letnią służbę wojskową - ci to mają przerąbane, bo na Syberię będą jechać tydzień czasu. Oglądamy mecz Włochy - Szwecja. Schodzą się przeróżnej maści przekupki - oferują gazety i różne pierdółki. Gdy zapada noc do poczekalni przychodzą bezdomni, kloszardzi, podróżni. Śpimy razem z nimi - jednak jest to przerywany sen, bo trzeba uważać na nasz dobytek. Co chwilę słychać, jak przez megafony zapowiadane są pociągi.
19.06
To już dziś. Wreszcie wsiądziemy do pociągu i pojedziemy do Polski. Jednak jest dopiero rano, a pociąg mamy o 22:48. Przez te godziny trzeba się czymś zająć. Wychodzimy więc na powietrze - lokujemy się na ławkach przed dworcem. Pogoda jest piękna, słoneczna. Pilnujemy naszych plecaków na zmianę - najpierw jedna dwójka idzie na miasto, potem druga. Przysiadają się do nas Cyganie z Władykaukazu. Są sympatyczni, ale trzeba uważać. Pytają się Pyśka czy przyjechał na Kaukaz szukać żony. Zastanawiamy się o co chodzi? Okazuje się, że nasz Pysiek wygląda dokładnie jak Cygan - ma śniadą, opaloną ceręJ. Pytają czy Pysiek mieszka może w szałasieJ. Idziemy z Pyśkiem do miasta, robimy ostatnie zakupy - coś do jedzenia, napoje oraz wódkę, którą zawieziemy do Polski. Gdy wracamy na dworzec Bocian mówi, że milicja coś od nas chciała. To niedobrze. Musimy zgłosić się do milicjantów z OMON-u (siły specjalne), którzy siedzą przy wejściu do poczekalni. Chcą od nas paszporty, jakieś papiery, dokładnie wypytują co tutaj robimy. Chcą marszrutkę - czyli trasę naszej podróży. Pokazujemy im plan, który wydrukowaliśmy w Gdańsku. Przyczepiają się do tego, że powinniśmy jechać przez Nalczik. Jednak wyczuwamy, że nasze papiery są w porządku, a oni chcą po prostu wyciągnąć od nas łapówkę. Wobec tego bierzemy ich na przetrzymanie. Olewamy ich zupełnie, bo do pociągu mamy jeszcze 7 godzin. Rozkładamy plecaki koło nich, wyciągamy karty i nie interesujemy się zupełnie sytuacją, śmiejemy się z tego wszystkiego. Woła mnie jeden z OMON-u. Wesołowski - chodźcie pogadać. Od razu czuję, że chodzi o łapówkę. Zaczynam mu opowiadać, że my to biedne studenty z Polszy, że musieliśmy przez dwa lata ciężko pracować, żeby wyjechać na wyprawę, że dziengów nie mamy. Rozmowa nie przynosi rezultatu i milicjant każe mi oddychać („oddychajcie") - czyli iść do kolegów. Znowu gramy w karty i kręcimy bekę z OMON-u. Milicjant wywołuje nazwisko: Wesołowski chodźcie ze mną. Idziemy na zewnątrz. Tym razem milicjant mówi, że: my wam pomożemy, jeśli wy nam pomożecie. Coś zaczyna przebąkiwać o 5$ od głowy. Zaczynam go zwodzić, że mamy w portfelu po 1$, a za to musimy jeszcze dojechać z Brześcia do Gdańska. Mówię, że mogę przynieść portfel. Wcześniej schowałem wszystkie pieniądze do plecaka, stąd mogłem się porwać na takie zagranie. Omonowiec znowu każe mi oddychać. Po jakimś czasie woła powtórnie. Rozmowa zeszła na temat wojska, służby w OMON-ie, Syberii i Morza Czarnego. Milicjant nie mógł zrozumieć czemu wolimy iść do góry w mrozie, w niedogodnościach, niż pojechać na plażę, nad Morze Czarne. Oczywiście jest stałe hasło - łapówka. Jednak milicjant nic nie może wskórać - każe oddychać. Gdy gramy w karty, to w pewnym momencie dzieje się rzecz niewyobrażalna. Bez żadnego „ale" odzyskujemy paszporty. Śmiejemy się do rozpuku z pokonania rosyjskiego łapownictwa. Jak tak dalej pójdzie to nie zapłacimy ani rubla łapówek. Jeszcze parę godzin i będzie nasz pociąg. O 22 ustawiamy się na peronie. Już mamy dosyć rosyjskich służb mundurowych. Punktualnie o 22:15 pociąg wtacza się na peron. Mamy wagon nr 19, na końcu składu. Szybko odnajdujemy nasz zaułek - wreszcie normalnie się wyśpimy. Rozpakowujemy się, idziemy się myć. Pociąg rusza. Bardzo szybko zasypiamy.
20.06
Budzi nas milicjant, który sprawdza dokumenty w pociągu. Pokazujemy mu paszporty, oddaje bez problemu po chwili. Kiedy skończą się te kontrole? Jesteśmy w Rostowie nad Donem. Tutaj odczepiono nas od składu jadącego do Moskwy i o 13 będziemy dołączeni do składu jadącego z Adleru do Brześcia. Stoimy na bocznicy. Do 13 opalamy się na zewnątrz, kręcimy się w okolicach stacji. Nie chcemy iść gdzieś dalej, by nie natknąć się na nieprzyjemności ze strony milicji. Dla zabicia czasu gramy w karty. O 13 podłączają nas do adlerowskiego składu. Mamy pietra, bo pociąg będzie dalej jechał tuż przy granicy z Ukrainą, a nawet wjedziemy na jej kawałek. Znowu mogą być nieprzyjemności ze strony służb granicznych. Na stacji przed granicą widzimy pograniczników, jednak nie wchodzą do naszego pociągu. Przez Ukrainę przejeżdżamy pełną prędkością pociągu. Cały czas gramy w karty, leżymy, odpoczywamy. Wiemy, że już za dwa dni będziemy w Polsce. Odliczamy kolejne stacje. Wszystkie dworce są niemal sterylnie czyste. Podczas 20-30 minutowych postojów opuszczamy wagon, by przejść się po peronie. Nadchodzi wieczór, idziemy spać.
21.06
21 czerwiec to nasz ostatni dzień w Rosji. Gdzieś około północy przestawimy zegarki o godzinę wstecz. Będziemy już coraz bliżej naszych bliskich. Pociąg do znudzenia jedzie i staje, jedzie i staje, jedzie i staje. Z tym małym wyjątkiem, że dzisiaj ciągnie nas lokomotywa spalinowa. Nie jest to żadna niedogodność, bo pędzi jak nasz polski ekspres. Cały dzień spędzamy na grze w karty, leżeniu, robieniu czaju z samowara. Serioża zagaduje jakąś Rosjankę - mamy z tego bekę. Strzelamy im pamiątkową fotę. Pod wieczór jesteśmy świadkami niecodziennego wydarzenia. Na peronie stoi więźniarka. Pewnie będzie transport jakiegoś skazańca. Po dwóch stacjach cała sprawa się wyjaśnia. Gdy wjeżdżamy na peron to stoi kilkudziesięciu mundurowych, kałasznikowy mają odbezpieczone, pewnie będą strzelać. Po kilkudziesięciu minutach po ruszeniu ze stacji pociąg staje w leśnych ostępach. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie stada olbrzymich komarów, które nas zaatakowały. To musi być już Polesie, do domu więc coraz bliżej. Gdy zasypiam to myślę o poleskim Pińsku, gdzie wychował się mój dziadek - ciekawe, czy go też tak komary cięły latem.
22.06
Budzę się w nocy. Sen mam nerwowy. Nie mogę uwierzyć, że to już dzisiaj ujrzę bliskich, że będę mógł bez problemu porozumieć się w sklepie... Nie mogę się doczekać spotkania z Beatą. Zastanawiam się jak będzie wyglądała pierwsza chwila jak się spotkamy - czy będzie to na stacji, czy może w Hiltonie. Pociąg jedzie jak oszalały, mam wrażenie, że zaraz wyleci z szyn - trzęsie nim jak furmanką na polnej drodze. Napięcie i radość wzrasta coraz bardziej. Zaczynamy się pakować. Kobiety w wagonie urządzają istną rewię mody - taki widać zwyczaj Rosjanek, że przed wyjściem z pociągu stroją się jakby szły na randkę. Punktualnie o 10:10 wjeżdżamy na stację w Brześciu. Musimy się sprężać, bo o 11:20 mamy pociąg do Terespola. Szybko więc wymieniamy dolary na ruble białoruskie, kupujemy bilety i udajemy się do odprawy paszportowej. Za ostatnie 500 rubli kupuję pierożka - w tym samym miejscu co trzy tygodnie temu. Tłum przed odprawą bardzo duży - pełno białoruskich przekupek pcha się do odprawy. Przekupki proponują nam, żebyśmy przewieźli im wódkę i papierosy przez granicę - nie zgadzamy się, odpowiadamy, że sami mamy za dużo naszego. Przed odprawą musimy jeszcze wypełnić jakiś druk celny, niestety napisany cyrylicą, stąd pomaga nam jedna handlarka. Przez odprawę celną przechodzimy raz dwa. Schody zaczynają się przy odprawie paszportowej. Pogranicznik mówi nam, że mamy wnieść opłatę ekologiczną. Zdębieliśmy zupełnie. Jaka opłata? Za co? Płacimy po 2$ od głowy i mamy spokój. Tak wygląda ostatni kontakt z mundurowymi w Zbirze (Związku Białorusi i Rosji). Wchodzimy do pociągu - miejsca są numerowane. Przekupki znowu pytają nas czy nie przewieźlibyśmy im alkoholu i papierosów. Zgadzamy się, wkurzeni na opłatę ekologiczną. Za przewiezienie otrzymamy po 1$. Kobieta ucieszyła się jak skowronek i popędziła zaraz do sklepu wolnocłowego. W wagonie obserwujemy niezwykłą scenę - Białorusinki pakują papierosy i wódkę do różnych skrytek, najlepsze są te w rejonie WC. Gdy pociąg rusza to od razu łapiemy polskie sieci komórkowe. Radość tym większa, że smsy i rozmowy będą o wiele tańsze. Punktualnie o 11:33 przejeżdżamy Bug, widzimy polskie słupki graniczne. Nareszcie! Wszystko zaczyna wyglądać jakoś swojsko. Polska! Pociąg wjeżdża na stację w Terespolu. Machamy do polskiego strażnika granicznego. Okazuje się, że kontrola paszportowa i celna odbędzie się w pociągu. Jesteśmy wyluzowani, bo nasi chyba nas wpuszczą. Fajnie jest znowu usłyszeć polską mowę. Czujemy się wreszcie dowartościowani, po tym jak traktowano nas jako innostrańców. Polski pogranicznik nic do nas nie ma - czepia się tylko obywateli wschodu. Wpadamy w małą konsternację, bo pociąg do Warszawy mamy o 11:17, a tu już dochodzi 11. Gdy wchodzi Służba Celna to podchodzę i pytam się czy nie dałoby rady być szybciej odprawionym, bo zaraz mamy następny pociąg. Celniczka mówi, że nie ma problemu i każe nam do niej podejść. Pyta się co mam w plecaku. Ja na to odpowiadam, że namiot i brudne skarpetki, a w ręku mam reklamówkę z alkoholem i fajkami, bo to ostatnia możliwość zrobienia zakupów bezcłowych. Pyta się jeszcze o to, czy mam kawior i narkotyki. Jestem wolny. Ostrożnie schodzę na polski peron... Cieszę się jak dziecko, że już jestem z powrotem. Rozliczamy się z przekupkami. Szybko pędzimy do kasy i kupujemy bilety, od razu do Gdańska z przesiadką w Warszawie Wschodniej. Jest przy tym trochę problemów, ale o 11:15 wskakujemy do pociągu. Tylko Bociana nie ma, gdzieś się zawieruszył. Jesteśmy nerwowi, ale o 11:17 Bocian wskakuje do wagonu. Kupił polski chleb i polską colę. Chleb smakuje wyśmienicie, cola zresztą też. Podróż do stolicy przebiega bardzo szybko. Co chwilę rozmawiamy przez komórki. Punktualnie o 14:22 jesteśmy na Wschodniej. Mamy jeszcze trochę czasu, więc kupujemy sobie pączki i drożdżówki. Sześć pałaszuję niemal na miejscu. O 14:37 ruszamy do Gdańska. Podróż przebiega bez żadnych problemów, tylko współpasażerowie nas opuszczają. Ciekawe dlaczego? Pewnie pachniemy niezbyt atrakcyjnie. Mijamy Ciechanów, Działdowo, Iławę. Gdy jest już Malbork to czujemy się jakbyśmy byli w domu. W Tczewie wysiada Budzik. Robimy pamiątkowe zdjęcie. Przez fotę o mały włos by nam odjechał pociąg. W Gdańsku Głównym nasze wielkie kółko się zamyka. Wysiada Pysiek i Bocian. Zostaję w przedziale sam. Z Beatą umówiłem się w akademiku - nie chcę by widziała mnie takiego brudnego, śmierdzącego. Wrzeszcz wita mnie ciepłym deszczem. Cieszę się, że tu jestem, ale jakoś do końca nie mogę w to uwierzyć. Czekam na Tatę, który ma po mnie przyjechać. Już jestem w domu. Rozpakowuję się. Myję. Włączam komputer (jak dziwnie). Rozmawiam się z Beatą na GG. Jem kolację. Wychodzę. O 22, nieogolony, wchodzę do 97.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż