Lwów
artykuł czytany
2106
razy
Kierunek na pomnik Mickiewicza i dalej w stronę Opery. Na ileż ludzi patrzył wieszcz z góry... Szczęśliwie stoi naprzeciw balkonów hotelowych, z których kilka dziesiątek lat temu koncerty dawał sam Kiepura, z samym centrum lwowskiego życia, więc na brak ciekawostek nie może narzekać. Mijam gmach Muzeum Narodowego, wrócę tu za kilka godzin, i Operę, idę w stronę Starego Rynku. Będę spacerować po najstarszym lwowskim kwartale; tutaj, już przed czasami Kazimierza Wielkiego, który to nadał Lwowowi prawa miejskie, tętniło życie, ruskie w owych czasach. Dziś o dawnych dziejach świadczą jedynie nazwy ulic: Pidmurna, Zamkowa, Niski Zamek itp. Tutaj znajdują się najstarsze kościoły, z Matki Boskiej Śnieżnej na czele. Ten ostatni zachował resztki architektury gotyckiej, tak rzadko spotykanej w mieście z uwagi na liczne pożary, jakie trapiły Lwów w dawnej przeszłości. Kościół niestety zamknięty. No tak, przecież turystów nie ma... Rozglądam się za jakimś przyjaznym duchem świątyni, czymś na wzór zachrystii – nie ma. Dookoła walące się budynki, sam kościół nijak nie przystaje do otoczenia swoją odnowioną elewacją.
Idę dalej ulicą Chmel’nyc’koho (Chmielnickiego – następny bohater narodowy!) w stronę Starego Rynku. Ulica, jak niemal wszędzie, brukowana „kocimi łbami” – ciekawa sprawa z tymi kotami we Lwowie, na każdym niemal kroku można je spotkać. Wyciągają się i prężą zupełnie spokojne, na obcych patrzą zmrużonymi ślepiami, poruszając ogonem w sposób zupełnie ... nie koci (lwi???). Ciarki po plecach przechodzą, kiedy je dłużej poobserwować. Może w dziewięciu życiach kotów jest nieco prawdy? Sprawiają wrażenie, jakby faktycznie były z innego świata. Tego pełnego polskiej gwary, żydowskich mycek i ukraińskich przyśpiewek. Ze świata, w którym ulica Badery nadal jest ulicą Sapiehy, a prospekt Szewczenki to nic innego jak Akademicka. Mijam pomnik ofiar Holocaustu, okazuje się, że społeczność żydowska została niemal doszczętnie wytępiona przez hitlerowców, pogromy przeżyło około 8% lwowskich Żydów.
Idąc dalej napotykam na cerkiew i klasztor św. Onufrego, zapewne niewielu wie, że właśnie tutaj pierwotnie znajdowała się ikona Matki Boskiej, wywieziona w 1382 roku do klasztoru paulinów w Częstochowie. Tak, tak, chodzi o cudowny obraz Czarnej Madonny! Kolejną ciekawą cerkwią jest świątynia Piatnycka (św. Paraskewy), wewnątrz której znajduje się wspaniały ikonostas w stylu bizantyjskim, z sześcioma rzędami ikon, datowany na początek XVII wieku. Usiadłam cichutko w kąciku i z zapartym tchem wpatrywałam się w przepięknie oświetlone promieniami słońca wizerunki świętych. Nie jestem specjalnie religijna, ale to było wręcz mistyczne przeżycie!
Zmierzam w stronę zabudowań, jakie pozostały po dawnej fabryce wódek Baczewskiego. Dziś po dawnej świetności pozostały jedynie dwa kamienne lwy, strzegące głównej bramy, i rok 1782, który dumnie widnieje na ścianie jednego z budynków.
Klucząc lwowskimi zaułkami trafiam w okolice wzgórza zamkowego i wreszcie na Starówkę. Po drodze spotykam starszych ludzi, nowe auta i niezniszczalne koty – kwintesencję XXI-wiecznego Lwowa. Pozostało jeszcze wspiąć się na ratuszową wieżę, 360 schodów w nogach, drobiazg...
Z góry więcej widać – żadna nowość. Widać ... blaszane dachy. Tak, drodzy czytelnicy, nie szukajcie czerwonych dachówek znanych, ot, choćby z czeskiej Pragi. Nie – we Lwowie dominuje blacha. I jeszcze jedno widać lepiej – lwowskie dachy mocno się rozsypują i pełno w nich dziur. Wąskie jak studnie podwórka, na horyzoncie „nowoczesne” blokowiska, w których za metr płaci się po kilka tysięcy dolarów (!), szeroka arteria ulicy Łyczakowskiej, błyszczące złotą farbą kopuły cerkwi św. Jura i strzeliste wieże kościoła św. Elżbiety. A tuż na wyciągnięcie ręki Katedra, z której dobiegają dźwięki polskojęzycznej liturgii...
Po półgodzinie spędzonej na wieży i wpatrywaniu się w każdy widoczny lwowski kąt obieram kurs na Muzeum Historyczne i tutaj pierwsze rozczarowanie – interesujące mnie wystawy zamknięte! „No tak...” – mruczę nieco rozczarowana – „można poczuć się jak w domu...” We Lwowie jednak muzeów pod dostatkiem, wracam na prospekt Swobody, do Muzeum Narodowego. Czynne, oczywiście. Tak, na wszystkie dostępne wystawy. Oj, cena troszkę mnie ... zaskoczyła. To była połowa moich dziennych wydatków! Niby to ostatni dzień, ale... coś trzeba jeszcze zjeść... Było, nie było – idę oglądać XV- i XVI-wieczne ikony. No ładne... Stare... Kiwam nad każdą głową jak największy ikonolog. Ostatnia wystawa to malarstwo współczesne, dla mnie kompletnie nieczytelne, ale zapłacone, więc zobaczyć trzeba :)
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż