Lwów
artykuł czytany
2106
razy
Zapewne podobne myśli plączą się po głowach niemieckich turystów odwiedzających okolice Dolnego Śląska czy Mazur. Oni również muszą czuć się nieswojo na ziemi ojców, tak, jak Polacy czują się na Kresach. Takie podróże jednak potrafią nauczyć tolerancji i pokory; choć żal nieraz ściska serce, to jest nowa rzeczywistość, w której przyszło nam żyć i musimy ją zaakceptować. Trzeba wiedzieć, widzieć i pamiętać o tym wszystkim, co wydarzyło się i na Wschodzie i na Zachodzie – to nasz obowiązek. Trzeba nam jednak pogodzić się z zastałą sytuacją i wszelkie pretensje przekuć na dbałość i pamięć. Można z dużo lepszym skutkiem zadbać o polskość owych ziem, niekoniecznie gardłując za sprawą na wiecach politycznych, czasem wystarczy przyjechać i uporządkować jeden grobowiec. Jeden mały nagrobek z polskimi napisami może stać się dowodem pamięci...
Ech, w ponury nastrój wprowadziła mnie wizyta w Ossolineum... Pomimo całej sympatii dla Ukraińców i dużego stopnia świadomości politycznej, co nieskromnie zauważam, trudno przyszło mi zaakceptować fakt, że tu, gdzie tkwił ośrodek polskiej kultury, nie ma teraz najmniejszej tabliczki, upamiętniającej dzieje budynku...
Idę na lody, one są najlepszym „poprawiaczem nastroju”. Spacerując ulicą Kopernika, napotykam pałac Sapiehów. Sam budynek jest pięknie wyremontowany, ale brama wjazdowa, z zardzewiałego, kutego żelaza, pamięta zapewne pierwszych właścicieli. Między bramą a budynkiem sterta śmieci i połamanych gałęzi; cóż, skoro sam budynek doczekał się odnowienia, należy mieć nadzieję, że i bramę czeka świetlana przyszłość ;)
Na Kopernika znajduję jeszcze jeden pałac – Potockich - a to już potężny budynek! Obecnie mieści się tutaj Muzeum Sztuki Dawnej Książki Ukraińskiej. Ciekawostka – na fasadzie budynku dostrzegam herb Potockich, czyżby obecnym władzom nie przeszkadzał ten ślad dawnych właścicieli? To bardzo optymistyczna oznaka, że jednak nie wszystko zostało zaanektowany przez czasy współczesne. A sam pałac piękny, zbudowany w latach 1889-1890, zachwyca lekkością, strzelistością i wspaniałymi proporcjami. No i tym, że jest świeżo po remoncie, co sprawia, że przy rozpadających się kamieniczkach faktycznie okazuje magnacki splendor.
Wystarczy na dziś zwiedzania. Z książką w ręku, zajadając się domowymi słodyczami (to zwykłe wafle przekładane słodką masą, czymś na wzór karmelu, ale jeszcze z jakimś dodatkiem, którego nie potrafię nazwać) z pobliskiego bazarku, zasiadam na skwerku i zerkając co i rusz na to, co dzieje się na ulicy, zagłębiam nos w dzieje Bolesława Krzywoustego :)
A na ulicy lwowskiej często dzieje się coś ciekawego i nie mam tu na myśli happeningów czy pochodów. Dużo ciekawsza jest obserwacja ruchu pieszo-samochodowego. Coś, co na pozór jest chaotycznym i niebezpiecznym wręcz zjawiskiem, okazuje się mieć swój wewnętrzny porządek, który całkiem dobrze sprawdza się w miejskim tłoku. Bo lwowskie ulice są zatłoczone... Nie przystosowane do tak dużej ilości aut, z brakiem miejsc parkingowych, gdzie sygnalizacja działa „rzadko”, wymagają sporych umiejętności współpracy Tak, właśnie to słówko najlepiej chyba oddaje wzajemną koegzystencję pieszych i kierowców: pierwsi przechodzą ulice gdzie im się żywnie podoba, drudzy zatrzymują się rzadko, ale zawsze zwalniają. Klakson rozbrzmiewa dość często, ale niewielkie wywiera wrażenie; czasem ktoś pogrozi zza kierownicy, czasem pieszy obejrzy się ze złym słowem na ustach, ale całość funkcjonuje poprawnie!
I jeszcze jedno spostrzeżenie – sądząc po markach samochodów przemierzających lwowskie ulice, zastanawiam się gdzie jest ta bieda, o której w Polsce głośno??? Takiej ilości Lexusów, BMW i Audi nie zdarzyło mi się widzieć w jednym miejscu już dawno... Nie wnikajmy, kto nimi jeździ, tyle poradziła mi pani Lucyna.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż