Lwów
artykuł czytany
2106
razy
Właściwie trasa wycieczki dobiegła końca, do placu Halickiego dochodzę wzdłuż Bramy Gliniańskiej, paskudnie wyglądającej, co tu dużo mówić... Niby odrestaurowana, ale architekt miał gorszy dzień, bo powstał ceglasty potworek, ani wyglądający na stary, ani funkcjonalny.
Pozostało jeszcze znaleźć coś do jedzenia. Pani Lucyna wskazała mi niedrogą knajpkę, w której, nie mając wygórowanych wymagań i obszernego portfela, można zjeść. Idę. Po drodze zaglądam na bazarek, pełen owoców (stosunkowo drogie), warzyw i skarpetek.
Knajpka „Jałynka” wygląda przyzwoicie, śmiało sięgam po menu i... nie wiem, co jest czym :) Proszę o pomoc kelnerkę i składam zamówienie: „mięso, ziemniaki, surówka”, niby proste... Ona wskazuje na jedną z pozycji w menu. Ok., spróbujmy. Pyta, czy chcę chleb (to zrozumiałam). Chleb? Do ziemniaków? Nie, dziękuję. Jak oni tutaj jedzą? Przynosi łyżkę. Oj, chyba się nie zrozumiałyśmy, to pewnie będzie zupa... Jasne – dostaję miseczkę pełną gęstego sosu, w dużymi kawałkami twardego (dobrze, że zęby zdrowe) mięsa i fasolą. No tak, chleb by się przydał, ale teraz głupio mi o niego prosić. Właściwie to było całkiem smaczne. Dobrze przyprawione i syte, w sumie wyszło pozytywnie. :)
Słońce jeszcze wysoko, więc już zupełnie bez planu włóczę się okolicznymi uliczkami, przy okazji znajdując supermarket, z czego bardzo się cieszę, bo sprawa zakupów „jedzeniowych” uległa tym samym znacznej poprawie, zarówno lingwistycznej, jak i finansowej. Wieczorem wracam do pokoiku, jak co dzień zdaję relację pani Lucynie i biorę książkę do ręki. Nad książkami generalnie nie wybrzydzam, ale tym razem wzięłam wyjątkowo niesympatyczną w lekturze. Jutro muszę zapytać panią Lucynę, czy nie ma ciekawszej w swojej biblioteczce.
27-04-09
Poniedziałek. Czterysta kilometrów ode mnie Warszawa zaczyna kolejny tydzień, koleżanki właśnie rozwiązują pierwsze problemy pacjentów, któryś lekarz zapewne spóźnił się do pracy, a ktoś zgłosił L-4. Pretensje, nerwy, stres. Dzień jak co dzień.
A ja? Ja ubieram czapeczkę na głowę (na lwowskich wzgórzach słońce mocno grzeje), do ręki biorę przewodnik i... w miasto! Z tym przewodnikiem to ciekawa sprawa – mam w nim pięć tras, akurat na czas pobytu i naprawdę staram się wędrować wedle wskazówek. Co i rusz jednak zbaczam z trasy... Nie rozumiem ;) Najprostszą odpowiedzią jest moja fatalna orientacja w terenie, ale tłumaczę sobie, że świadomie zbaczam w bok „bo tam jest coś ciekawego”.
Nie inaczej było dzisiaj. Trasa zakładała spacer prospektem Szewczenki, znam tę ulicę, bo przecież pierwszego dnia (omyłkowo!) trafiłam właśnie na nią. Więc dziś idę i nawet nie patrzę na mapę. Efekt? Nagle znajduję się zupełnie gdzie indziej! No nie... Skręciłam za wcześnie.... Staję na rogu, dobrze, że nie pod latarnią, ale we Lwowie latarnie w większości wiszą nad środkiem ulicy, wyciągam mapę i zagłębiam w niej nos. Pies z kulawą nogą nie zapyta czy przypadkiem nie pomóc – po co? Skoro trafiła sama, to i dalej sama sobie poradzi. Po chwili intensywnych studiów mam opracowaną trasę, która wywiedzie mnie na ulicę Szewczenki. Nie ma jednak tego złego, dzięki pomyłce mam szansę obejrzeć kolejne kamieniczki.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż