Elbrus 2004 - studencka wyprawa turystyczno-naukowa
artykuł czytany
5551
razy
„Dobrego podróżnika poznaje się po tym, że do końca nie ma sprecyzowanych planów". Gdzieś na przełomie 2003 i 2004 roku Krzysiek Kosiek rzucił propozycję by zrobić coś sensownego na studiach i wyruszyć na wyprawę. Wybór padł na „najwyższą" górę Europy - Elbrus. Jak się potem okazało tylko w cudzysłowiu najwyższą... Przygotowania na dobre zaczęły się około marca 2004 r., kiedy piszący te słowa stwierdził, że trzeba to zrobić - czyli wyjechać jeśli tylko będą możliwości. Cały wyjazd nie udałby się gdyby nie wsparcie naszych Bliskich, Rodziców, Znajomych. Za całe wsparcie okazane podczas wyprawy dziękujemy.
Miejsce akcji:
Przede wszystkim Kaukaz (Balszyj Kavkaz)
Cel:
Zdobycie najwyższego szczytu Europy - Elbrusa (5642 m n.p.m.)
Trasa:
Gdańsk - Warszawa - Terespol - Brześć - Moskwa - Mineralne Wody - Terskoł - Elbrus - Terskoł - Adyl-Su - Tyrnyauz - Mineralne Wody - Brześć - Warszawa - Gdańsk
Czas trwania:
4 - 22 czerwca 2004 roku
Aktorzy:
Marcin Bogdański (Bocian, Nierób)
Tomasz Budziszewski (Budzik, Serioża)
Krzysztof Kosiek (Pysiek)
Mateusz Wesołowski (Wesoły)
4.06
Wieczorem mamy zbiórkę w Hiltonie, gdzie przyjeżdżam z obładowanym plecakiem. Wchodzę do 97. Do późna rozmawiam z Beatą - smutno mi jest, że nie będziemy widzieli się przez 3 tygodnie. Na dworzec odprowadza nas Beata i Jimmy (Michał Durniat). Od Beaty dostaję czekoladki z alkoholem. Cieszę się, że je dostałem - czuję, że ktoś będzie nade mną czuwał. No i stało się. O 1:14 wyjeżdżamy z Gdańska Głównego - cel: Elbrus. W drodze zastanawiamy się jak to będzie - jeszcze Warszawy nie było, a 3,5 dnia podróży przed nami. Pociąg do stolicy jest zawalony, w dodatku wycieczka szkolna zajmuje dwa ostatnie wagony. Znaleźliśmy się po dwóch w oddzielnych przedziałach; ja z Budzikiem w jednym, Bocian z Pyśkiem w drugim. Ludzie, jadący z nami w przedziale (Niemka z dzieckiem oraz „pan w garniturze"), na pytanie gdzie jedziemy stwierdzają, że to bardzo daleko... W Warszawie Centralnej jesteśmy punktualnie o 5:49. Stamtąd, po pół godziny czekania, o 6:23 wsiadamy do pociągu jadącego do Terespola (relacja Szczecin - Terespol). W pociągu zmieniam białe skorupy na zwykłe buty trekkingowe. Ze skorup bekę miał Bocian - nie wyobrażał sobie mnie wysiadającego w nich na Centralnym... W miarę zbliżania się do wschodnich rubieży Rzeczpospolitej widać, że niedługo opuścimy ojczyznę - jakieś „dziwnie" wielkie wagony stoją na bocznicach, zaczynają się stacje przeładunkowe. Po dotarciu do Terespola o 9:50 wydajemy ostatnie złotówki na „polską" colę i przesiadamy się do pociągu (już białoruskiego). Po polskiej kontroli granicznej, wypełnieniu dziwnych kwitów, z których nikt nic nie rozumiał (napisane cyrylicą) i przekroczeniu Bugu wjeżdżamy do obcego państwa, gdzie nad wszystkimi góruje niejaki „car Aleksander"... Białoruski pogranicznik mamrocze, że musimy wypełnić kartę registracyjną (gdzie jedziemy, czy my to turysty, czy biznesmeny...) - z trudem ją wypełniamy. Po pierwszym kontakcie z tubylcą dumnie ruszamy do stacji Brześć Centralny. Wokzał (ros. dworzec) okazuje się olbrzymi. Z jednej strony odjeżdżają pociągi w kierunku Polski - warszawska strona wokzała, a z drugiej do Moskwy - moskiewska strona wokzała. Przy swojej wielkości dworzec jest bardzo czysty, gdyż co chwilę chodzą babcie sprzątaczki i zbierają, nawet każdy, niedopałek papierosa. W Brześciu musimy zakupić bilety na dalszą część podróży (do Nalczika przez Moskwę). Jednak kupowanie biletów na dworcach byłego ZSRR jest dosyć specyficzne. Prawie nigdy nie można dostać tego czego się chce. Oczywiście po dojściu do kasy okazuje się, że biletów na trasę Moskwa - Nalczik już dawno nie ma (do Moskwy bez problemu są). Pojawiają się konicy, którzy oferują pomoc oraz pani, która chce wymienić nam dolary. A my niestety słabo poniemają po rosyjsku. Jednakże pomocną okazuje się nasza rodaczka, która biegle mówi w języku sąsiadów. Po wielu bojach i targach w końcu udaje się nam nabyć bilety na trasę: Brześć - Moskwa - Mineralne Wody. Możliwe było również połączenie bezpośrednie do Mineralnych Wód, ale niestety tylko w wagonach kupiejnych (kuszety z przedziałami) za 85$ (wagon płackartny kosztował 43$). Przy naszych skromnych budżetach musieliśmy odmówić konikowi i sami wykombinowaliśmy połączenie via Moskwa. Podróż do Mineralnych Wód kosztowała nas 57$. Pociąg do Moskwy mamy o 21:39 (czasu białoruskiego). Wolny czas spędzamy na wykonywaniu telefonów do Polski (można złapać polskie sieci!), pałaszując pierożki (jakkolwiek by nazwać coś dużego przypominającego pierożka za 500 białoruskich rubli = ~ 0,90 zł) oraz podziwiając urodę Białorusinek (wszystkie ubrane jakby szły na randkę). Wybieramy się również do centrum miasta by zakupić butle gazowe (Campingaz), których nie dostarczył nam nasz przyjaciel w Gdańsku. Jednak tamtejszy sportowy magazin okazuje się porównywalny do polskiego, ale tego sprzed 20 lat, gdy nic nie było na półkach (wystrój oszałamiający, obsługa zresztą też). Po 21 udajemy się do ogromnie długiego pociągu. Wagony płackartne jak sama nazwa wskazujeJ to takie polskie kuszety bezprzedziałowe. Podróż do Moskwy upływa nam na grze w karty i piciu białoruskiego piwa (okropne!). Chciemy zobaczyć jak wygląda Mińsk, ale niestety przejeżdżając przez Mińsk już smacznie śpimy.
5.06
Budzimy się w Smoleńsku. Rzut oka na nasze komórki (sieć rosyjska) i... Smoleńsk jest już w Rosji! Nie było żadnej granicy - zdumieliśmy się. Także Związek Białorusi i Rosji ma się dobrze. Jedziemy dalej. Od godziny 15 zaczynają się przedmieścia Moskwy - widać coraz więcej miejscowości, coraz bogatszych. Punktualnie o 16:24 wjeżdżamy na stację Moskwa Białoruska. Moskwa okazuje się według nas największym i najbogatszym miastem Europy. Wszystkie budynki odnowione, dużo zachodnich samochodów. Po wyjściu z dworca mamy trzy cele do zrealizowania: kupić Campingazy, wymienić dolary na ruble oraz zobaczyć Plac Czerwony. W rejonie dworca Białoruskiego wymieniamy dolary oraz znajdujemy jeden sklep sportowy, gdzie niestety nie ma butli. W hotelu Sheraton, gdzie można dogadać się po angielsku, nie potrafią nam powiedzieć, gdzie są sklepy turystyczno-sportowe. Stwierdzamy, że pojedziemy w stronę Kremla - tam na pewno będzie sklep z butlamiJ. Idziemy do metra. Metro jest nieobliczalne - wiele kierunków poziomów okazuje się za trudne dla nas. Jednak przy pomocy tubylców udaje się nam dotrzeć do stacji Teatralnej. Lokujemy się koło Dumy - Pysiek i Bocian pilnują plecaków, a ja z Budzikiem wyruszamy na poszukiwania Campingazów. Jednak na ulicy Twerskiej, poza luksusowymi sklepami, nie ma żadnego dla zwykłych turystów szukających butli... Luksusowe sklepy okazały się bardzo przyjazne dla nas, gdyż gdy zaczął padać deszcz to schroniliśmy się w jednym z nich (nie mieliśmy problemów z ochroną). A że Moskwa jest bogata to na dowód tego Pysiek zaczął przez 20 minut liczyć przejeżdżające najnowsze modele mercedesów s i bmw x-5. Okazało się, że mercedesów naliczył 30, a bmw 20. Ja po raz pierwszy w życiu widziałem rolls-royce'a - był zaparkowany pod jakąś knajpą... Plac Czerwony niestety jest zamknięty, gdyż odbywa się tam parada czy coś w tym stylu. Czas nas goni, więc musimy się udać do metra. I znowu zaczynają się problemy z metrem. Za nic w świecie nie możemy wyczaić, gdzie może się znajdować stacja. Tu pomocnym okazuje się zaczepiony na ulicy Czeczeniec, niejaki Said Amin. Said zaprowadza nas na stację i jedzie z nami na dworzec Kurski, skąd mamy pociąg do Mineralnych Wód. Said mówi nam, że rodowici moskwianie nie są zbytnio pomocni. Jedynie mniejszości narodowe są w porządku. Przypomina nam to tzw. warszawkę. Dzięki Czeczeńcowi udaje się nam z wsiąść do odpowiedniej linii metra - gdyby nie on znowu byłyby z tym problemy. Na stacji przy Placu Czerwonym widzieliśmy jak wygląda uprzejmość rosyjskiej milicji - jeden gościu, który chciał bez biletu przejść przez bramki został bardzo solidnie zdzielony pałą przez „pana władzę". Dworzec Kurski okazuje się bardzo ogromny i brudny. Dużo jest sklepów z pierożkami i alkoholem, a nie ma żadnego „normalnego" - z chlebem i drożdżówkami. Pełno jest wałęsających się kloszardów, alkoholików i narkomanów żygających gdzie popadnie. No ale o 21:31 ruszamy do Mineralnych Wód. W pociągu duszno i ciepło - pełen komplet pasażerów. Pijemy parę browarków i idziemy spać. Sms od Beaty: byłam w Yesterday'u, ale było smętnie. Co ja tu robię? Zamiast, jak co piątek, bawić się w Yesterday'u jadę w nieznane...
6.06
Budzi nas prowadnik i mówi, żeby przygotować paszporty, bo będzie granica rosyjsko-ukraińska. My w szoku, ponieważ mamy wizy wjazdowe do Rosji tylko jednokrotne. No i zaczyna się... Pierwsza to kontrola rosyjska (wyjazdowa). Pogranicznicy proszą nas „na stronę". Idę ja i Bocian. Cel wiadomy - łapówka. Do końca udajemy, że nie wiemy o co chodzi. Prowadnik podpowiada nam, że chodzi o łapówę, ale pozostajemy nieugięci. Nie ma wyjścia - trzeba dać 20$. Pogranicznicy jednak oddają pieniądze!?! Udało się! Teraz kontrola ukraińska - ci niestety biorą po 10$ od osoby. Cały dzień jedziemy przez Ukrainę - mijamy Charków, jedziemy przez Zagłębie Donieckie, by wieczorem znów dojechać do granicy. Na Ukrainie jesteśmy świadkami jak przez wagon przetacza się tłum przekupek oferujących najróżniejsze produkty - od perfum do cepeliowskiej porcelany. Na granicy ukraińskiej niestety znowu płacimy łapówkę. Tym razem jest to 5$ od osoby. Pogranicznik rozumie nas, ale bierze... Z kontrolą rosyjską nie mamy problemu, gdyż w wyniku zaprzyjaźnienia się z obywatelami Dagestanu - Romą (to imię męskie!) i Czangurem (zwanym przez nas Kangurem) - i spożyciu pewnej ilości wódki przedstawiamy pani pogranicznik dokumenty ubezpieczenia oraz rezerwację hotelu w Nalcziku. Twierdzimy, że jest to pismo od konsula rosyjskiego z Gdańska pozwalające na tranzyt przez Ukrainę. Po zastanowieniu się oddaje nam paszporty i możemy kontynuować znajomość z Romą, Czangurem i nową dziewczyną Romy - Nataszą, która wsiadła w Charkowie. Roma spotkał Nataszę po raz pierwszy w życiu i od razu się w niej zakochał... Przyjaźń z chłopakami z Dagestanu rozwija się w najlepsze, gdyż co stację my, albo oni wyskakują po suszone ryby (smaczne, ale słone), wódkę paprykową (cudowna) oraz zawinięte w folię ziemniaki i kurczaka. Po pewnym czasie robi się noc i zmęczeni kładziemy się spać. Roma już odpadł z gry, a Kangur ma się bardzo dobrze - piłby jeszcze. Zasypiamy.
7.06
Budzik dzwoni przed 5. Wszyscy jeszcze czujemy się pijani. W naszym zaułku ogromny nieporządek - rozlany alkohol na podłodze pomieszany z ubraniami, butami i żarciem. W wyniku bratania się z Dagestańczykami nie jesteśmy nawet spakowani... Szybko bierzemy się za porządki. Idzie nam to opornie. Czangur dziwi się na widok karimaty oraz pyta się, widząc kijki narciarskie, gdzie mamy łyże (ros. narty). Punktualnie o 5:17 wjeżdżamy na stację w Mineralnych Wodach. Zaczyna się wyścig z czasem. Uff. Udaje się nam spakować i wyjść z pociągu. Na dworcu robimy ostatnie pamiątkowe zdjęcia z Czangurem. Roma się tak zalał, że nie jest w stanie nas pożegnać. Zdrastwujcie na Kavkazie. Na pięknym dworcu spotykamy się z ciekawym zjawiskiem - przy wchodzeniu do budynku należy okazać paszport. Dlaczego? Odpowiedź jest krótka. Do Czeczeni 200 km Jednak my tego nie robimy i nie ma żadnych konsekwencji. Bez problemu kupujemy bilety na 19.06 na bezpośredni pociąg do Brześcia. Podczas kupowania biletów przyplątuje się starszy pan, który twierdzi, że ma taksówkę i zabierze nas do Terskołu (wioska pod Elbrusem). Po negocjacjach cenowych, za 450 rubli od głowy, wyruszamy zielonym moskwiczem kombi... No i wreszcie widzimy prawdziwy Kaukaz - niezwykle pofałdowane tereny (równinne z gdzieniegdzie wyrastającymi górami). Po drodze musimy zatrzymać się w Tyrnyauzie, w celu załatwienia pieczątki registracyjnej. Nie ma z tym najmniejszego problemu - urząd znajduje się koło targowiska, z prawej strony na dwupasmowej drodze, na terenie szkoły (z pomnikiem W.I. Lenina). Registracja kosztuje 60 rubli, a wystawia ją bardzo sympatyczny wojskowy. Około 10 docieramy do Terskołu (2100 m n.p.m.) - naszej bazy wypadowej. Niestety pada mocny, kaukaski deszcz. Terskoł przedstawia się bardzo mizernie - kilka rozpadających się domów, blok, hotel, niedokończona budowa hali sportowej, maszt telefonii komórkowej. Wszystko byłoby ok., ale to jest tak jakby ktoś wybudował te wszystkie rzeczy np. przy Morskim Oku w Tatrach... Musimy poszukać miejsca do spania. Pysiek i ja idziemy szukać. Najpierw trafiamy do remizy strażackiej, gdzie niestety nie ma żadnego sensownego miejsca, ale strażak zaprowadza nas do obskurnego bloku, gdzie babuszka pokazuje nam mieszkanko za 150 rubli od osoby. Po drodze odwiedzamy lokalny oddział GOPR-u, gdzie Pysiek chce pożyczyć raki (Pysiek i Serioża nie mają raków) oraz chcemy kupić Campingazy. Raki są, ale bardzo drogie, a Campingazów brak. Ratownik mówi nam, że poniżej Terskołu, w sklepie Alpindustri możemy dostać butle. Wracając do Budzika i Bociana wstępujemy do sklepu spożywczego, skąd pani sprzedawczyni kieruje nas do białego domku (coś a la pensjonat), gdzie warunki są znacznie lepsze. Jest ciepła woda, w miarę normalny prysznic, kibelki. Po rozpakowaniu ruszamy na wycieczkę po okolicy - idziemy aklimatyzacyjnie do Azau, gdzie orientujemy się o warunkach trekkingu na następny dzień. W stacji kolejki widzimy nieciekawą scenę - ktoś zjechał z górnej stacji kolejki i jest prawie nieprzytomny. Od jutra musimy uważać na chorobę wysokościową. Idziemy nieco poniżej Terskołu do sklepu Alpindustri, gdzie mamy nadzieję nabyć Campingazy. Sklep zamknięty. Po powrocie idziemy spać. Budzimy się późnym popołudniem. Spotykamy sąsiada z pensjonatu - Pawła, snowboardzistę z Moskwy. Usilnie zaprasza nas na ognisko. Chce postawić piwo. My się nie godzimy, bo wiemy czym to grozi - najpierw on nam postawi, później my mu i tak w kółko, a następnego dnia musimy iść wysoko w góry. Sami kupujemy po browarze i idziemy na ognisko. Są również dziewczyny ze wsi. Fajnie tu mają faceci, bo nic nie muszą robić przy ognisku - dziewczyny chodzą rąbać drewno! Pijemy piwo. Paweł częstuje koniakiem, ale odmawiamy. Grzecznie, aczkolwiek stanowczo żegnamy się z nowymi przyjaciółmi. Zostaje Serioża, który broni naszego honoru. Idziemy spać. W nocy budzi mnie telefon do Pyśka - dzwoni Agnieszka. W Polsce dochodzi północ, a u nas 2...
8.06
Budzimy się około 9 i jemy obfite śniadanie („kanapka stoczniowca" made by Nierób). Bocian z Seriożą idą po raki i Campingazy do Alpindustri. Po ich powrocie ruszamy z plecakami w kierunku Azau. Plecaki są okrutnie ciężkie (dorzuciliśmy do nich jeszcze jedzenie i po 2 butelki 1,5l wody mineralnej) - ok. 25 kg. Droga do Azau okazuje się próbą przed wejściem na stromy stok z ciężkimi plecakami. Okazuje się, że Pysiek idzie najszybciej z nas, za nim ja, a dalej Bocian z Seriożą, którzy raz po raz kurzą rosyjskie fajki. W Azau „meldujemy" się po ok. godzinie. Po krótkim odpoczynku ruszamy w górę, wzdłuż nartostrady i kolejki linowej. Bocian i Serioża wyruszają nieco później i gdy zaczynają podchodzenie dogania ich biała łada samara z dwoma osiłkami - okazuje się, że są przedstawicielami parku narodowego i musimy zapłacić po 20$ od głowy tytułem wstępu do parku. Płacimy i idziemy dalej. Spotkamy po drodze Polaka, który powiedział nam, że on nie zapłacił, bo wjechał kolejką na 3480 m n.p.m. i tam powiedział kontrolerom, że zaraz wraca - niestety my nie mogliśmy w taki sposób postąpić. Polak mówi nam również, że Niemcy byli na górze 14 dni i musieli zrobić odwrót z powodu złej pogody. Jak przez taki czas była zła, to wreszcie musi być dobra. Droga do naszego celu biegnie przez materiał lawowy, poprzecinany wieloma strumykami - tak więc idzie się dosyć ciężko, błotniście. Tuż przed stacją kolejki zaczyna się niewielkie pole śniegu oraz stromizna - co chwilę zakopujemy się w śniegu i walczymy z kępami traw. Czuć już wysokość - ciężej się oddycha (2970 m n.p.m.). Po dojściu na stację (ok. 2-3 h z dołu) jesteśmy mocno wymęczeni. Jednak łyk browara Nalcziskoje robi swoje. Podejście to dało się we znaki, gdyż zauważyliśmy, że nie należy oszczędzać w piciu - może to prowadzić do odwodnienia. Pośrednia stacja kolejki okazuje się dziurawą, blaszaną budą, gdzie nie ma ani oświetlenia, ani WC, ani gniazdek elektrycznych w części dla turystów. Jest ogólny syf - koło stacji stoją betonowe słupy, które pewnie będą kiedyś służyć jako podpory dla wyciągu. Wyglądają szkaradnie, jednak piękne widoki na ośnieżone góry rekompensują straty. Po raz pierwszy widzimy dwa wierzchołki Elbrusa. Robimy pamiątkowe zdjęcia i stwierdzamy, że to jeszcze kawał drogi. Odkrywamy, że na terenie stacji są dwa bary: jeden w budynku - ogrzewany, a drugi na zewnątrz + budka z piwem. Dostajemy pozwolenie na rozbicie namiotu w środku stacji. Musimy rozbić namiot, gdyż dach jest dziurawy i przecieka - gdzieniegdzie widać kałuże wody. Oczekując na noc wysyłamy smsy do Polski (zasięg jest na całej górze!), pomagamy obsłudze stacji w transporcie materiałów, Bocian naprawia plecak. Oglądamy jak chmury podchodzą z doliny do góry (super wygląda chmura „wchodząca" do budynku stacji). Z Pyśkiem stwierdzamy, że Rosja to balszoj syf i balszoj inwestycje - to a propos nieporządku, który jest wszędzie oraz wielu niedokończonych inwestycji (hoteli, wyciągów, słupów energetycznych itp.). ... Dochodzimy też do wniosku, że Elbrus na pewno nie leży w Europie - toż to dzika Azja. Przychodzą smsy. Dzięki nim człowiek czuje się tu lepiej. Martwię się, że z domu prawie żadnych informacji, a od Beaty codziennie - wiem, że ktoś bliski mnie wspiera. Idziemy spać ok. 22 (w Polsce jest 20) - po prostu zrobiło się ciemno i jesteśmy zmęczeni. Tak będzie codziennie. W nocy zaczyna padać. Bocian w pewnym momencie podnosi larum, że namiot zaczyna się topić. Okazuje się, że namiot zaparował i para zaczęła się skraplać, powodując wilgoć.
9.06
Nagle dzwoni budzik. Jest 8. O 9 rusza kolejka dlatego stwierdziliśmy, że przez godzinę zwiniemy namiot i będziemy gotowi do wymarszu, do Mira (tak się nazywa górna stacja kolejki), na 3480. Niestety za oknem zła pogoda - zaczyna sypać śnieg, robi się mgła. Pakujemy namiot i wszystkie manatki. Nagle rusza kolejka i wysypuje się tłum narciarzy i snowboardzistów (rosyjskie dzieciaki nowobogackich). Okazuje się, że pogoda jest do bani. Widoczność jest ograniczona do góra 5 metrów i zaczyna padać gesty śnieg. Na poprawę pogody oczekujemy na stacji kolejki. Zaczyna się robić wesoło, gdy narciarze zjeżdżają z góry do stacji kolejki. Wchodząc do budynku nie zamykają za sobą drzwi - denerwuje nas to bardzo, bo z dworu ciągnie niesamowity chłód. Oprócz tego, nie pytając nas, dosiadają się do naszego stolika - są mokrzy, więc nasza ławka robi się nieprzyjemna. Gramy w karty. Potem, gdy już wiemy, że z pogodą będzie przez dłuższy czas krucho, przenosimy się do baru położonego na piętrze. Tam jest przynajmniej ciepło. Zamawiamy czaj (herbatę) i kartoszki (frytki). Okazuje się, że frytki podają z chlebem! Jest nawet muzyka - najnowsza lista przebojów rosyjskiego popu i disco. W kółko leci coś w stylu Ja cie liubiu a ty mnie. No i kiblujemy: gramy w karty, wychodzimy na zewnątrz sprawdzić jaka jest pogoda, piszemy smsy, ładujemy komórki... Około godz. 15 pogoda zaczyna się poprawiać. Następuje przejaśnienie - o 16 wyruszamy. Od tego momentu zaczyna się robić ciekawie na naszej wyprawie. Zaczyna się lodowiec. Ja przywdziewam skorupy. Ubieramy się bardzo dokładnie, smarujemy kremem, zakładamy okulary, itd. Wszystko musi być zapięte na ostatni guzik, bo lodowiec jest nieobliczalny. Idzie się dobrze. Cały czas mamy kontakt wzrokowy z górną stacją kolejki - dzięki niej optymalnie wybieramy trasę. Pysiek idzie jako pierwszy. Dzięki niemu nam się łatwiej idzie. Co jakiś czas robimy przerwy dla wyrównania oddechu. Mijają nas szusujący narciarze - tym to fajnie. Budynek stacji zbliża się coraz bardziej, jednak wciąż jest do niego daleko. W końcu około 18 docieramy na do Mira. Oddycha się ciężko - rozrzedzone powietrze powoduje, że przy każdym wysiłku fizycznym człowiek szybko się męczy. O dziwo cała okolica świeci pustkami - bar zamknięty, poczekalnia dla turystów pusta, na zewnątrz kilka pustych ratraków. Szukamy miejsca na nocleg. Wybór pada na nieco bardziej osłoniętą część poczekalni. Znajdujemy tam zrolowane siatki (służące za bandy na nartostradach), na których postanawiamy rozłożyć karimaty i śpiwory. Co drugie okno w budynku okazuje się bez szyb. Śnieg i wiatr przedostaje się również do naszego legowiska. Musimy znaleźć kawałki desek i dykt by zasłonić te dziury. Podczas poszukiwań okazuje się, że Mir jest nieźle zdewastowany. Znajduje się tam pomieszczenie maszynowni wyciągu krzesełkowego, idącego do tzw. Beczek, które służy za WC - pełno tam fekaliów. Zresztą przy stanowisku, gdzie wsiada się na ten wyciąg jest całe pole kup - wygląda to niczym siatka 2 x 2 metry (z minami pośrodku). Podczas naszych napraw nagle rusza kolejka linowa. Gdy podjeżdża wychyla się z niej człowiek i mówi, że tu nie wolno spać, bo są zainstalowane czujniki przeciwpożarowe. My mu odpowiadamy, że to tylko adna noc i że nic nie będziemy w środku palić. Na szczęście zgadza się i nie musimy szukać innej miejscówki. Pomimo, że robi się bardzo zimno (ok. -15°C), zaczynamy przygotowywać posiłek. Znajdujemy grilla, w którym, w menażkach, gotujemy wodę. Ciśnienie, które jest niskie, oraz temperatura sprawiają, że nasze grillowanie musimy dokończyć na palnikach. Budzik gotuje pyszny ryż. Szybko jemy i idziemy spać. Jest godzina 21. Dziwnie się śpi w pomieszczeniu bez drzwi, gdzie każdy może wejść, na 3480, gdzie oprócz nas nie ma żywej duszy... W pewnym momencie budzę się i czuję jak pada mi śnieg na twarz. Nieprzyjemne uczucie - jedyna rada to przekręcić się na drugi bok.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż